Gdy ostatnim razem Muktada al-Sadr na zawsze odchodził z polityki – a było to zaledwie we wrześniu zeszłego roku – powiedział, że Irakijczycy jeszcze tego pożałują. I szybko pożałowali. To było w środku kampanii wyborczej, ludzie wyszli na ulice, zaczęły się strzelaniny, wyglądało na to, że wybory w ogóle się nie odbędą.
Do Nadżafu ruszyły pielgrzymki. Ale nie te tradycyjne, do meczetu Imama Alego, czyli jednego z najświętszych miejsc szyickiego islamu, tylko do pobliskiego domu Sadra, szyickiego duchownego dość niskiej rangi (gdyby chodziło o Kościół katolicki, nie byłby nawet biskupem), ale o wielkich wpływach politycznych. Pielgrzymowali posłowie z jego ugrupowania, największego w parlamencie, liderzy konkurencyjnych szyickich ugrupowań, a ponoć nawet ambasador pewnego potężnego sąsiada. Prosili, błagali. Sadr dał się przekonać, że tylko on może uratować Irak. I wrócił.
Niemal rok później ten spektakl rozgrywa się ponownie. W zeszłym tygodniu 48-letni Sadr znów na zawsze zrezygnował z polityki – jak wyliczyła mu pewna iracka gazeta, po raz dziewiąty w ciągu ostatnich dziewięciu lat. Tym razem jednak nie był to kolejny polityczny foch, umacniający jego pozycję, ale wymuszona reakcja na rozwój wydarzeń. W ciągu dwóch dni na ulicach Bagdadu w zamieszkach zginęło ponad 30 osób, kilkaset zostało rannych, a władze straciły kontrolę nad samym centrum stolicy.
System sparaliżowany
Tu potrzebny jest krok wstecz. Jesienią zeszłego roku ugrupowanie Sadra wygrało wybory parlamentarne, ale nie zdobyło bezwzględnej większości. Sadr zapowiedział więc utworzenie pierwszej koalicji „ponad podziałami” – z partiami sunnickimi i Kurdami. Żeby jednak powołać nowy rząd, parlament musiał najpierw wybrać prezydenta.
Iracki system polityczny opiera się na specyficznie pojętym trójpodziale władzy, wzorowanym na systemie libańskim.