W Mołdawii jest nowy rząd, poprzedni upadł pod ciężarem niezadowolenia z kryzysów związanych z wojną w Ukrainie. Nowy gabinet też mierzy się z ulicznymi protestami, zachęcają do nich ugrupowania opozycyjne, w tym jawnie prorosyjska partia Szor, która zwozi manifestantów na swój koszt autobusami z całego kraju. Niezadowolonych nie brakuje. Rząd obiecywał podwyżki pensji i emerytur, tymczasem w górę poszły ceny. Żyje się ciężej niż przed wojną, w czasach o niebo tańszych lekarstw, żywności i gazu, gdy – tu Szor pomaga zwolennikom logicznie łączyć kropki – Mołdawii bliżej było do Rosji.
Niepokojem napawają rewelacje ogłoszone przez prezydentkę Maię Sandu o rosyjskich przygotowaniach do zamachu stanu. Tak przechwyconą Mołdawię – razem z Naddniestrzem, okupowanym przez Rosję mołdawskim regionem – można by wykorzystać przeciwko Ukrainie. Jeśli nie do otwarcia nowego frontu, to do odwracania uwagi od walk na wschodzie.
Źródłem mołdawskich kłopotów jest osobliwa troska Rosji, która chciałaby wziąć w obronę tych mołdawskich obywateli, którym podobno zagraża proeuropejski kurs Kiszyniowa. Minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow mówi więc o Mołdawii jako o drugiej Ukrainie i nowej anty-Rosji. Według Ławrowa to Zachód zainstalował Maię Sandu. Dokonał tego w drodze niedemokratycznego podstępu. Na dodatek Sandu ma rumuńskie obywatelstwo i chce zjednoczenia z Rumunią. Pozorem ma być też mołdawska deklaracja o neutralności, bo nieujawnionym planem pozostaje chęć wejścia do NATO, a takich posunięć Rosja nie akceptuje, zwłaszcza w przypadku byłej sowieckiej republiki.
Nie mijają też obawy przed uznaniem przez Rosję naddniestrzańskiej niepodległości czy wręcz atakiem wojskowym. W grudniu ostrzegał przed nim m.in. szef mołdawskiego wywiadu, regularnie taki wariant sugerują przedstawiciele rosyjskich kół wojskowych.