Gruzini znów wychodzą na ulice, by jak wielokrotnie wcześniej w krótkiej historii swojej niepodległości zmusić władze do zmiany niepokojącego ich kursu. Teraz do protestów, okupionych starciami z policją i zatrzymaniami uczestników, dopingowały projekty ustaw o tzw. agentach zagranicznych. Manifestanci nie dali wiary w zapewnienia rządzącej koalicji, że nowe przepisy uporządkują sferę publiczną i zapewnią przejrzystość w funkcjonowaniu podmiotów finansowanych ze źródeł obcych, zwłaszcza mediów i organizacji pozarządowych.
Większość parlamentarna, czyli partia Gruzińskie Marzenie i ruch Siła Narodu, argumentowały, że rozwiązania – włącznie ze stygmatyzującym statusem agenta – wzorowane są na analogicznych regulacjach obowiązujących m.in. w Stanach Zjednoczonych. Amerykańska dyplomacja wskazywała na podobieństwa, tyle że do ustaw przyjętych na Węgrzech i zwłaszcza w Rosji, gdzie Kreml wykorzystał je do rozprawy z krytykami. Na Tbilisi naciskała także Unia Europejska. Szef jej dyplomacji Josep Borrell dał do zrozumienia, że przyjęcie przepisów uderzających w podzielane przez Unię wartości przekreśli perspektywę uzyskania przez Gruzję wciąż ważącego się statusu kandydatki. Według sondaży członkostwo w Unii cieszy się poparciem ponad 80 proc. obywateli. I choć ustawy wylądowały w koszu, to pod parlament nadal przychodziły tłumy, wyrażające dezaprobatę dla całokształtu działalności Gruzińskiego Marzenia, w tym stylu strategicznego balansu.
Partia rządząca przestrzega, by nie prowokować Rosji i nie stawać zbyt otwarcie po stronie Ukrainy. Gdy Wołodymyr Zełenski podziękował manifestantom, że machali także flagami Ukrainy, czujnie zareagował premier Irakli Garibaszwili: upomniał ukraińskiego prezydenta, by nie mieszał się w wewnętrzne sprawy Gruzji.