Gdy w poniedziałek zamykaliśmy ten numer POLITYKI, ceny akcji europejskich banków niebezpiecznie spadały. To pokłosie nerwowego tygodnia, który zaczął się od bankructwa niepozornego banku w USA i – mimo kolejnych rządowych gwarancji – skończył się nieomal bankructwem jednego z najważniejszych banków w Europie.
Iskrą było bankructwo Silicon Valley Bank (SVB) – to największa upadłość banku w USA od 2008 r. Jego kredytobiorcami było wiele małych firm podejmujących duże ryzyko, trzymały w nim również depozyty. W normalnych warunkach bank wykorzystałby te depozyty jako podstawę do udzielania kolejnych kredytów. Jednak w pandemii gospodarka zamarła, podobnie jak zainteresowanie kredytami. Banki zaczęły więc inwestować w obligacje skarbowe, najpewniejszą lokatę w czasach, gdy kolejne biznesy padały z powodu lockdownu.
Problem zaczął się po pandemii, gdy wrócił wzrost gospodarczy i inflacja. Banki centralne zaczęły ją dusić, podwyższając stopy procentowe. Wyższe stopy to również wyższe oprocentowanie obligacji, ale tylko tych sprzedawanych obecnie. Te stare, kupowane przez banki podczas pandemii, są rekordowo nisko oprocentowane, dlatego ich ceny dołują.
Bank SVB, który miał dużo takich starych obligacji, musiał je w końcu sprzedać ze stratą, bo wielu depozytorów zapragnęło wyciągnąć z kont swoje pieniądze. Dlaczego? Sami zaczęli mieć problemy z płynnością – wyższe stopy oznaczają również wyższe oprocentowanie kredytów. Firmy brały je dwa lata temu przy niemal zerowych kosztach na inwestycje, które w normalnych warunkach kredytowych nie miałyby szans opłacalności. I teraz, gdy te normalne warunki wróciły, firmy sięgnęły po oszczędności, m.in. z SVB. Gdy wieść o stratach rozniosła się, kolejni depozytariusze stracili cierpliwość i zaczęli wypłacać swoje pieniądze.