Kiedy flota chińskich okrętów desantowych ruszyła przez Cieśninę Tajwańską, chińscy spadochroniarze lądowali na wybrzeżu. Chińczycy panowali w powietrzu i już wcześniej zbombardowali tajwańskie lotniska. Kilka tygodni przedtem, kiedy narastało napięcie, Amerykanie przesunęli w region dwa lotniskowce jako pokaz siły. Ale chińskie kierownictwo się nie przestraszyło. Jeden z lotniskowców już w pierwszych dniach inwazji został poważnie uszkodzony przez chińskie rakiety, określane przez Amerykanów jako „zabójcy lotniskowców”.
Ostatecznie szala przechyliła się jednak na stronę koalicji amerykańsko-japońsko-tajwańskiej. Zniszczono chińskie okręty desantowe rakietami powietrze-morze. Do ataku ruszyły amerykańskie okręty podwodne, których dominacji Chińczycy nie mogli podważyć. Tajwan został uratowany.
Największą stratą Amerykanów była śmierć 6–7 tys. marines z brygady ekspedycyjnej, wysłanej do wzmocnienia sił Tajwanu. Co najmniej dwa bataliony zginęły w powietrzu i na morzu, próbując dostać się na wyspę pod ogniem chińskiego lotnictwa i rakiet strącających samoloty transportowe.
Nie rozpoznano chińskich możliwości, a marines użyto niemal odruchowo – jako jedynej siły zdolnej do natychmiastowego i cokolwiek straceńczego działania. Ruszyli do boju zgodnie z dewizą Korpusu: „Improwizuj i zwyciężaj”, choć poprzednie dekady niestety oduczyły marines improwizacji i reagowania na trudną sytuację. Nie oduczyły jednak stawania w pierwszej linii.
Żabie skoki
Powyższy – fikcyjny! – opis jest trochę tylko udramatyzowanym zapisem jednego ze scenariuszy gry wojennej „Pierwsza bitwa następnej wojny”, przeprowadzonej niedawno przez szanowany amerykański think tank Center for Strategic and International Studies (CSIS).