Na początku było Chile
50 lat po zamachu Pinocheta w Chile. Niezagojone rany, niespłacone rachunki
Jak wyglądałaby historia tego niewielkiego kraju na peryferiach, regionu, a może i świata, gdyby wydarzenia sprzed pół wieku potoczyły się inaczej? To znaczy: gdyby pokojowa rewolucja w Chile nie została najpierw wykolejona, a następnie unicestwiona? Chodzi przecież nie o pierwszy z brzegu kraj globalnego Południa. Chile, ta długa cienka kiszka na mapie, państwo liczące prawie 20 mln mieszkańców, a pół wieku temu o połowę mniej, dwukrotnie w XX w. wyznaczało polityczne trendy w regionie, a poniekąd i w świecie.
Najpierw, na początku lat 70., prezydent Salvador Allende próbował przeprowadzić rewolucję socjalistyczną – pokojowo i z poszanowaniem zasad demokracji; sukces miałby szanse położyć kres wojnom partyzanckim w Ameryce Łacińskiej i innych krajach Trzeciego Świata. Socjalizm, o który w różnych zakątkach walczono zbrojnie, dzięki Allende miał się kojarzyć z kartką wyborczą, nie z karabinem. A przede wszystkim – z szeroką zgodą społeczną i egalitaryzmem, nie dyktaturą.
Tamto starcie wygrał jednak inny „trendsetter”, wspierany przez Waszyngton. Gen. Augusto Pinochet, obalając Allende 11 września 1973 r. w krwawym puczu, a następnie powierzając władzę nad gospodarką ultraliberalnym uczniom Miltona Friedmana (Chicago Boys), stworzył laboratorium ładu społeczno-gospodarczego, który panuje na ogromnych połaciach planety do dziś.
Ład ten został po latach nazwany neoliberalizmem, a jego istota leży w przytłaczającej przewadze prywatnego nad publicznym, ograniczeniu funkcji państwa do minimum, oddaniu gospodarki i społeczeństwa we władzę reguł kapitalizmu. Tą drogą poszli później liderzy zachodnich krajów rozdających karty w światowej polityce: Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii, Ronald Reagan w USA, a po nich kolejni.
Tak oto po 50 latach skutki zamachu Pinocheta wciąż dotykają nie tylko Chile.