To efekt jednodniowej ofensywy, którą z sukcesem poprowadziła armia Azerbejdżanu. Teraz jego administracja przejmuje opustoszałe miejscowości, po ulicach których błąkają się głównie głodne psy. Według armeńskich doniesień wojsko plądruje pozostawione bez opieki domy. Nowi gospodarze wszczęli dochodzenie wobec ponad trzystu osób oskarżanych o popełnienie zbrodni wojennych.
Prezydent Ilham Alijew deklaruje, że zostaną uszanowane prawa społeczności karabachskich Ormian, w tym wolności religijne i autonomia na lokalnym szczeblu, ale sami zainteresowani nie wierzą w te zapewnienia. Już ponad 100 tys. uchodźców zbiegło do Armenii, liczącej 2,8 mln obywateli. Ogłoszono też rozwiązanie struktur i rozbrojenie sił Arcachu, separatystycznego państewka istniejącego przez ponad 30 lat. Baku broni się przed oskarżeniami o czystki etniczne. Według ludzi Alijewa nie ma o nich mowy, nie doszło przecież do użycia siły, granica jest otwarta, wyjazdy są dobrowolne, a wszyscy mieszkańcy Karabachu, uważani przez Azerbejdżan za jego obywateli, mogą przecież wrócić.
Alijew 5 października w hiszpańskiej Grenadzie powinien spotkać się z armeńskim premierem Nikolem Paszynianem. Okazję da szczyt Europejskiej Wspólnoty Politycznej, zawiązanej po rosyjskim najeździe na Ukrainę i zrzeszającej wszystkie państwa europejskie z wyjątkiem Rosji i Białorusi. Miałby to być jeden z kroków do pokojowego ułożenia stosunków. Negocjacje komplikuje arcytrudna historia i równie niełatwa teraźniejszość. Paszynian ma niepewną pozycję, obwiniany jest przez część rodaków o pozostawienie Karabachu bez pomocy.
Także sama Armenia trwa w poczuciu osamotnienia, nikt jej nie wspiera. Jest jeszcze niebezpieczeństwo, że Baku zechce przez armeńskie terytorium przebić korytarz do swojej enklawy Nachiczewanu.