Z Górskiego Karabachu, zwanego przez Ormian Arcachem, uciekli prawie wszyscy ormiańscy mieszkańcy.
1 stycznia 2024 r. przestanie istnieć państwo, które nigdy na dobre nie zaistniało. Dziesiątki tysięcy mieszkańców Republiki Arcach boi się ludobójstwa, masowo opuszcza Górny Karabach.
Spora część ze 120 tys. mieszkających w Karabachu Ormian woli się nie przekonywać, co szykuje im Azerbejdżan. Właśnie odbił separatystyczny region i wprowadza swoje porządki.
Wrześniowe walki, w których zginęło kilkadziesiąt osób, a kilkaset zostało rannych, toczyły się przy apatii kontyngentu rosyjskich sił pokojowych.
Karabachscy Ormianie przystali na zawieszenie broni, obiecali oddać uzbrojenie i przystąpić do rozmów o reintegracji separatystycznego regionu z Azerbejdżanem. Taki obrót spraw będzie punktem zwrotnym przede wszystkim dla Armenii.
Kaukaz od wieków jest w geopolitycznej strefie zgniotu – imperia często się tam zderzały, więc polityka jest jak jazda na rowerze, trzeba cały czas pedałować, by nie stanąć i nie upaść.
Okoliczności zdają się sprzyjać Azerbejdżanowi. Polityka na Kaukazie toczy się pod dyktando mocarstw, przede wszystkim tych najbliższych Rosji, patronki Armenii, i Turcji sprzymierzonej z drugą stroną konfliktu.
Azerskie zwycięstwo nad armeńskimi siłami w Górskim Karabachu może być „małą wojną, która wstrząśnie światem”. Konflikt obnażył luki w systemach obronnych i wady tradycyjnego uzbrojenia.
To porozumienie wygląda jak zaproszenie do kolejnych kłopotów. Pierwsze spadają na Armenię, która zderzyła się ze ścianą rzeczywistości.
Turecki prezydent rozpycha się poza własne pogranicze. Zgłosił akces do konkurencji mocarstw i w kategorii regionalnych rozrabiaków jest już na podium.