Niderlandy pierwsze
Bez Wildersa nie da się już rządzić. Dlaczego holenderski Trump wygrał tak bezapelacyjnie
Holendrzy są znużeni polityką, przestają wierzyć w zmiany na lepsze. Według przedwyborczych badań ponad 50 proc. z nich straciło zaufanie do politycznego establishmentu, ponad 60 proc. jest zdania, że krajem rządzą nieudacznicy, a dla 80 proc. najważniejszym problemem stała się imigracja. „Łódź jest pełna” – odesłane przed laty do lamusa hasło znów pojawiło się na salonach, bo w holenderskich domach gości już od dawna. Miła dla oka Holandia z wiatrakami, kanałami i tulipanami, w której każdy obcy czuł się jak u siebie, odpłynęła.
Cudu nie było. W przeciwieństwie np. do Emmanuela Macrona, który w 2017 r. spadł Francuzom niemal z nieba, Wilders od ponad 20 lat pracował na swoją pozycję. Na przekór zmiennym koniunkturom, zdradom, nawet zamachom na życie, cierpliwie drążył skałę – aż się doczekał. W wyborach parlamentarnych 22 listopada jego ugrupowanie PVV (Partia Wolności) wygrało bezapelacyjnie i nieoczekiwanie, zdobywając 24 proc. głosów i 37 mandatów w 150-osobowym parlamencie. Drudzy, z dużą stratą, byli socjaldemokraci Fransa Timmermansa.
Wilders politycznym trędowatym przestał być już dawno, od wielu lat nie da się go w tym biznesie pominąć. A kiedy trzeba, jest w nim przydatny – w 2010 r. tolerował jeden z mniejszościowych rządów odchodzącego Marka Rutte, który ostatecznie odprawił go z kwitkiem. Ale dziś bez sześćdziesięcioletniego Wildersa nie da się już rządzić Holandią.
Uosabiana przez niego formuła holenderskiego populizmu – odziana w dobre garnitury, wymodelowane włosy, salonowe maniery, miły, cierpliwy głos i ostry język – ma w kraju już wieloletnią tradycję. Jej prekursorem był dziennikarz Pim Fortuyn, którego w telewizyjnym studiu nikt nie był w stanie pokonać. Został zastrzelony na krótko przed wyborami w 2002 r.