Powszechne liczenie krów
Indie liczą krowy. Kłopoty z nimi rosną, ale łatwiej je policzyć niż ludzi
Ochrona owa jest zapisana w indyjskiej konstytucji i – według słynnego cytatu z Mahatmy Gandhiego – to „dar hinduizmu dla świata”. Stanem tym, jak i całym krajem, rządzą hinduscy nacjonaliści z BJP Narendry Modiego. Dla premiera Modiego krowy to prawdziwy konik i symbol umacniania hinduskiej tożsamości. Ta troska buduje jego popularność i przysparza głosów wyborców, a akurat w maju rusza wyborczy maraton. W ogromnej większości indyjskich stanów obowiązuje zakaz uboju krów, w Gudżaracie, kolebce i laboratorium politycznym Modiego, od 2017 r. karany jest dożywociem.
W konsekwencji pojawia się problem krów, które już nie dają mleka, i nie wiadomo, co z nimi zrobić. Albo trafiają do nielegalnych ubojni, albo kończy się na pokątnym eksporcie np. do Bangladeszu, co też jest ścigane przez władze – albo trafiają na ulicę i stają się krowami porzuconymi (to oddzielna kategoria w statystykach).
Porzuconych krów w całych Indiach jest przynajmniej 5 mln, a ile dokładnie w Uttar Pradesh dowiemy się z wyników spisu. Jednak w miarę wzrostu pogłowia kłopoty z krowami rosną. Dziś są też elementem konfrontacji z muzułmanami, którzy jedzą wołowinę, stanowią ok. 14 proc. populacji i w Indiach Modiego znaleźli się na cenzurowanym. Ta konfrontacja odbywa się też na ulicach, gdzie coraz częściej pojawiają się „krowie patrole” o charakterze bojówek, które nadzorują, czy zwierzętom nie dzieje się nic złego ze strony muzułmanów. Przy okazji mają oko, czy nie dochodzi do „miłosnego dżihadu”. To rosnąca w siłę wśród hinduistów teoria spiskowa, że muzułmańscy chłopcy rozkochują w sobie hinduskie dziewczęta, aby je potem zmusić do zmiany wiary.
Wracając do spisu: „Economist” konkluduje, że łatwiej dziś w Indiach policzyć krowy niż ludzi.