Polska to jeden z nielicznych krajów UE podzielonych na okręgi wyborcze w czerwcowym głosowaniu do Parlamentu Europejskiego. Ogólnounijne przepisy nakazują, by eurowybory były proporcjonalne, z progiem od 2 do 5 proc. w większych okręgach, ale resztę pozostawiono decyzjom poszczególnych państw członkowskich. Większość postanowiła uznać swe całe terytorium za jeden okręg, w którym wyborcy głosują na listy partyjne – w wielu krajach z prawem do wskazania preferowanego kandydata na tych listach, choć takiej możliwości nie mają m.in. Hiszpanie i Francuzi.
Na okręgi wyborcze – oprócz Polski – podzielone są tylko Włochy (5), Irlandia (3), a w Belgii swych deputowanych odrębnie wybierają frankofoni, Flamandowie i Belgowie niemieckojęzyczni. Szczególnym przypadkiem są Niemcy. Partie mają tu prawo do prezentowania różnych list kandydatów dla każdego z 16 landów, ale korzysta z tego wyłącznie chadecja. Reszta wystawia po jednej liście dla całych Niemiec. Miejsca w europarlamencie rozdziela się na poziomie ogólnokrajowym, a chadecy – również na zasadzie proporcjonalnej – dzielą się mandatami zdobytymi łącznie przez landowe listy CDU i CSU.
Jednookręgowość w mniejszych krajach można tłumaczyć względami praktycznymi. Estończycy mają 101 deputowanych w parlamencie krajowym, więc trudno byłoby im wyznaczyć okręgi do wyboru zaledwie 7 europosłów. Jednak również duża Francja, która była podzielona na 8 okręgów eurowyborczych w 2004, 2009 i 2014 r., następnie wróciła do systemu jednookręgowego. Podział na „sztuczne okręgi” zamiast zbliżyć wyborców do kandydatów – jak tłumaczono – wykrzywiał rezultaty, mocno premiując dwie wówczas najsilniejsze partie (prawicową UMP i socjalistów) za sprawą progów wyborczych. „Jeden kraj, a zatem jedna wspólnie wybierana przez cały kraj reprezentacja w europarlamencie!