Obserwatorium na peryferiach
„Rewolucja nie ma końca”. Publikujemy fragment nowej książki Artura Domosławskiego
Mieszkam w nędznym hoteliku na obrzeżu Maraby (w brazylijskiej Amazonii – przyp. red.). Od kilku dni poznaję miasto nie-miasto, do którego przyjdzie mi wracać przez następne lata. Stara część – stragany, sklepiki, knajpki, obskurne hoteliki. Nowa – slumsowate osiedla porozrzucane na bezkształtnej przestrzeni i połacie pustki. Żadnej logiki ani planu. Ludzkie siedliska są połączone siecią byle jakich, dziurawych dróg.
Po latach docenię uroki nadbrzeża rzeki Tocantins, gdzie toczy się życie nocne miasta. Pierwsze dni nie zapowiadają, że będę chciał tu wracać.
Duchota w Marabie jest taka, że gdy otwierają się drzwi samolotu i schodzi się po schodkach, od razu zatyka. Powietrze jest gorącą zawiesiną. Myślisz, że to chwilowe, że zaduch za moment minie – ale nie mija.
Upajający jest za to od początku zapach powietrza – pachnie wilgotną zielenią i rozgrzaną ziemią. Gdybym wysiadał z samolotu z zamkniętymi oczami, wiedziałbym po zapachu, że wkoło jest zielono. Bujna roślinność pod kopułą intensywnie niebieskiego nieba podszytego ciężkimi deszczowymi chmurami – oto scenografia. Jeśli uświadomić sobie, że ten pejzaż może kiedyś wskutek działania człowieka zniknąć, zachwyt nad jego pięknem staje się niemal deklaracją polityczną.
Ciągle leje.
W niżej położonej części miasta wylała mniejsza rzeka, Itacaiunas, i kilkaset rodzin zostało odciętych. Widzę, jak rozbitkowie płyną dokądś drewnianymi łódkami. Tak jest co roku, a oni nie chcą zostawić swoich domków, prowizorycznych jak szałasy, i zbudować ich gdzieś na nowo, tam gdzie nie docierają wylewy rzeki. Tkwią tutaj wbrew rozsądkowi i nadziei. Za rok rzeka znów wyleje.
Historie, które tu usłyszałem, pomagają zrozumieć, skąd ich upór. Czasem nie ma siły, by ciągle się przeprowadzać, uciekać – przed deszczem, przed losem.