Afganistan wykonał właśnie crash test, czy można dziś funkcjonować bez internetu; ale także bez łączności telefonicznej, bo obsługuje ją tutaj ta sama sieć światłowodowa, która została w całości wyłączona. Wyniki łatwo było przewidzieć, nawet w kraju tak zamkniętym i izolowanym: skończyło się błyskawiczną zapaścią wielu dziedzin, administracji, bankowości, handlu, edukacji, odwołane zostały loty międzynarodowe.
Po 48 godz. łączność stopniowo przywrócono, z Kabulu relacjonowano męską radość na ulicach (kobiety mają zakaz wychodzenia z domu bez opiekuna), a zagraniczni analitycy, którzy nie mają tu łatwego zadania, orzekli, że to zwycięstwo kabulskiej frakcji pragmatyków nad kandaharskimi dogmatykami. Bo to od Kandaharu, gdzie przebywa najwyższy przywódca Hibatullah Achundzada, wszystko się zaczęło. Od jego słów, że internet to „otwarta brama dla występku” oraz dla wrogów islamu. Myśl tę podjęło w połowie września kilka prowincji, wyłączając sieć u siebie, a że tam jakoś poszło, operacją objęto cały kraj bez żadnego oficjalnego uzasadnienia.
Odkąd w połowie 2021 r., po ucieczce Amerykanów, fundamentalistyczni talibowie wrócili do władzy, podobne crash testy wykonywane są regularnie. Głównie dotyczą kobiet i kwestii, czego jeszcze udałoby się zabronić. Krok po kroku zakazali im studiowania, pracy w urzędach, a naukę dziewcząt ograniczyli do sześciu klas, zamknięto damskie zakłady fryzjerskie i kosmetyczne, a później resztę biznesów dla pań, zakazano wspólnego przebywania obu płci w parkach, malowania się i używania perfum, a z czasem odzywania się w miejscach publicznych i spoglądania na obcych mężczyzn. Co zresztą trudno stwierdzić, bo obowiązuje luźna burka oraz rękawiczki i gęsty woal na twarzy.
W niedawnym trzęsieniu ziemi ucierpiało nieproporcjonalnie wiele kobiet i dziewcząt, bo ratownicy nie mogli się do nich zbliżyć.