Paul Biya, rządzący nieprzerwanie od 1982 roku w Kamerunie, po raz ósmy zwyciężył w wyborach. Opozycja nie uznaje wyników, a społeczeństwo coraz głośniej domaga się zmiany pokoleniowej.
92-letni prezydent Kamerunu Paul Biya rządzi od 42 lat, a teraz ma szansę na kolejne siedem, czyli prawie do setki. Rada Konstytucyjna ogłosiła, że uzyskał w wyborach 53,7 proc. głosów, a jego główny konkurent Issa Tchiroma Bakary – 35,2 proc. Bakary ten wynik podważa, ogłosił, że to on jest zdecydowanym zwycięzcą. Doszło do rozruchów, są zabici, a prezydencki konkurent został ostrzeżony, że zostanie zatrzymany za „podburzanie do zamieszek”.
Ten scenariusz był już parę razy ćwiczony. Biya, ówczesny premier, został prezydentem w 1982 r. zgodnie z konstytucją, kiedy zrezygnował z urzędu Ahmadou Ahidjo – i władzy już nie oddał. W dwóch pierwszych wyborach dostał ponad 99 proc., bo był jedynym kandydatem. W kolejnych pięciu było gorzej, ale zawsze się udawało. Umiał dobrze żyć z Zachodem i pozwalał zarobić dawnym kolonizatorom, dzielił się kasą z rodakami i nie bił rekordów kleptokracji, umiejętnie skłócał opozycję (w Kamerunie jest 300 partii), a kiedy trzeba, uderzał pięścią. Nieprzejednany autokrata, w rankingach przestrzegania demokracji i wolności mediów Kamerun ląduje nisko, ale nigdy nie kłuł w oczy.
Szczególnie dramatyczna był ostatnia kadencja, poprzedzona próbą secesji dwóch anglojęzycznych prowincji. W scentralizowanym, głównie frankofońskim Kamerunie anglofoni czuli się obywatelami gorszej kategorii, a pomysł prezydenta, żeby ich przestawić na francuski, przyspieszył wybuch. Krwawo stłumiony, ale tlący się do dziś. Podobno Biya nie chciał już ósmej kadencji, powoływał się na kłopoty Joe Bidena, ale otoczenie przekonało go, żeby grał dalej.