Listopadowy szczyt klimatyczny w brazylijskim Belém nie przyspieszył walki z ociepleniem. Zamiast dodatkowej porcji mobilizacji przyniósł rozwodnione konkluzje końcowej deklaracji, chwiejną postawę zjednoczonej części Europy, amerykańską demonstracyjną nieobecność przy stole negocjacyjnym i protesty państw w pierwszej kolejności narażonych na skutki zmian.
To wpłynęło na globalny nastrój. Przywódcy polityczni, podpatrując m.in. postawę Waszyngtonu, coraz częściej bowiem orientują się, że nie spotkają ich poważniejsze konsekwencje za tłuczenie termometrów. Obywatele mają im prędzej za złe narzucanie dodatkowych wyrzeczeń na rzecz klimatu. M.in. opór przed unijnym programem Zielonego Ładu i postawa obecnego rządu Stanów Zjednoczonych, stawiającego na powrót do paliw kopalnych, podpowiadają, że w demokracjach rezygnacja z wysiłków bywa opłacalna wyborczo. A to sygnał dla autokratów, że słabnie znaczenie wątków klimatycznych w legitymizacji ich reżimów.
Dlaczego postępują w kontrze do światowych sondaży opinii, w których 80 proc. pytanych opowiada się za koniecznością natychmiastowego przełomu w ścięciu emisji gazów cieplarnianych? Bo mogą. Oczekiwania tak poważnej większości nie przekładają się na realne działanie, w tym zdecydowane odejście od paliw kopalnych, bo większość nie zdaje sobie sprawy ze swojej przewagi. Po Belém wyraźniej widać, że zaczął też funkcjonować znany psychologii mechanizm – częste alarmy, z zapowiedziami apokalipsy włącznie, wskutek stałego powtarzania zlewają się w szum. Co prawda głośny, ale jakoś tam znośny.
Tym łatwiej że czas na ostrzeżenia chyba się skończył. Mierzymy się z rozpędzoną katastrofą i już oswajamy z jej objawami. Trwa nawet szukanie pozytywów, o czym świadczy fascynacja, z jaką we wrześniu przyglądano się rejsowi kontenerowca „Istambul Bridge”.