Amerykański tygodnik „Time” zaliczył go do grona najbardziej wpływowych przywódców. Gdyby prawo głosu w wyborach prezydenckich w USA mieli wszyscy mieszkańcy globu – co, jak zauważył publicysta „New York Timesa”, nie jest całkiem bez sensu zważywszy na rolę, jaką odgrywa w świecie Ameryka – nie ulega wątpliwości, kto zostałby prezydentem: demokratyczny senator Barack Obama, czarnoskóry i charyzmatyczny polityk porównywany do prezydenta Johna F. Kennedy’ego.
Prezydenturę JFK 47 lat temu powitano jako początek nowej epoki. Obama też zapowiada przyszłość, ale w Ameryce mogą głosować tylko Amerykanie, więc jego szanse w przyszłorocznych wyborach stoją pod znakiem zapytania. Gwiazda czarnoskórego polityka rozbłysła na przedwyborczej konwencji demokratycznej w 2004 r., gdzie wygłosił główne przemówienie programowe. Porwał słuchaczy. Wkrótce został senatorem z Illinois, a rok temu zgłosił swoją kandydaturę do demokratycznej nominacji prezydenckiej. Wiece Obamy przyciągają tłumy. Swoim głębokim, metalicznym barytonem senator operuje ze swobodą murzyńskich kaznodziejów, ale bez właściwego im emocjonalnego przerysowania. Refleksyjny spokój wywodu lepiej trafia do białych. Wszyscy podkreślają naturalną łatwość, z jaką Obama nawiązuje kontakt ze słuchaczami. „Kiedy się go słucha, czuje się, jakby się go znało od dawna” – mówi studentka Yale Jasmine Dyba, która będzie na niego głosować.
W pierwszej fazie kampanii wyborczej Obama zebrał najwięcej funduszy spośród demokratycznych kandydatów, w sondażach plasuje się jednak niezmiennie dopiero na drugim miejscu za senator Hillary Clinton, której przewaga nad rywalami z czasem nawet urosła (sylwetkę HRC, jak ją nazywają jej polityczni kibice, przedstawiliśmy rok temu w wydaniu „Ludzie 2007”).