Dotychczasowe triumfy starego Maca, jak go nazywają, przewróciły do góry nogami teorie o amerykańskiej polityce, zdominowanej jakoby przez machiny partyjne, grupy nacisku i wielkie pieniądze. Choć McCaina zdążono już skreślić jako kandydata na prezydenta, to jego sukcesy z początku lutego pokazują, że z amerykańską demokracją nie jest aż tak źle. Jakie szanse na prezydenturę ma senator z Arizony to inna sprawa, ale jedno jest pewne: kampania z jego udziałem nudna nie będzie.
Kiedy jesienią 2006 r. republikanie utracili większość w Kongresie, a notowania prezydenta George’a Busha sięgnęły dna, McCain, który 6 lat wcześniej rzucił mu rękawicę w wyścigu po nominację, wydawał się naturalnym kandydatem na męża opatrznościowego Partii Republikańskiej. Po pierwsze miał rację w sprawie Iraku – przyznał mu ją nawet sam Bush, zwalniając szefa Pentagonu Donalda Rumsfelda. Parę miesięcy później senator ogłosił, że będzie walczył o nominację prezydencką z ramienia republikanów. Mimo ogólnego rosnącego zmęczenia wojną, sprzeciwił się wycofaniu wojsk – za czym rok temu opowiadała się nawet część republikanów w Kongresie – i mocno poparł surge, czyli wzmocnienie kontyngentu o 30 tys. żołnierzy.
Kampania wyborcza wyraźnie mu nie szła, miliony wydawane na ogłoszenia telewizyjne nie zwiększały poparcia. Nie chcąc obstawiać niewłaściwego konia, sponsorzy wstrzymali donacje i w lecie ubiegłego roku fundusze wyschły. Kiedy McCain zwolnił połowę personelu sztabu wyborczego, reszta też zaczęła go opuszczać; 71-letni senator sam musiał nosić bagaże podróżując po kraju. Z banku wziął trzymilionową pożyczkę, dając pod zastaw listę adresową swej kampanii i polisę ubezpieczeniową na życie. Jako kandydat wydawał się skończony – w sondażach wlókł się w tyle za byłym burmistrzem Nowego Jorku Rudym Giulianim oraz byłym senatorem i aktorem Fredem Thompsonem, choć ten ostatni nie zgłosił nawet jeszcze swojej kandydatury. Ci dwaj politycy byli wtedy faworytami zdominowanego przez konserwatystów republikańskiego establishmentu. Partyjni ortodoksi od dawna mieli z McCainem na pieńku. Wypominali mu atak na religijną prawicę jako agentów nietolerancji w 2000 r., gdy walczył o prezydencką nominację z Bushem. Senator zaczął łagodzić konflikty z protestanckimi fundamentalistami, wyciągnął rękę do obrażonych pastorów, ale zyskał niewiele.
Republikańscy ultrasi byli nieprzejednani – z ich punktu widzenia lista grzechów McCaina jest długa. W Senacie współpracował z demokratami nad ustawą o finansowaniu kampanii wyborczych, która ograniczyła wpływ zamożnych grup interesów, głównie wielkich korporacji. Poparł projekt reformy imigracji przewidującej perspektywę otrzymania obywatelstwa USA dla nielegalnych przybyszów. Głosował za sprawdzaniem karalności i zdrowia psychicznego nabywców broni palnej na kiermaszach, czym z kolei naraził się potężnemu gun lobby. Poparł wydatki na walkę z ocieplaniem klimatu, które według prawowiernych republikanów jest wymysłem ekologicznych ekstremistów. A za kadencji Busha dwukrotnie sprzeciwił się obniżkom podatków. Wyrok był jednoznaczny: McCain to nielojalny luzak, odmawiający gry w drużynie.
Zdawało się, że powtórzy się historia z 2000 r., kiedy podejście McCaina do nominacji załamało się po brutalnej kampanii na prawicy – w południowych stanach rozpuszczano m.in. pogłoski, że żona senatora Cindy jest narkomanką, a jedno z jego dzieci, adoptowane z Bangladeszu, to owoc nieślubnego związku Johna.
W tym roku McCain już się nie poddał. Postawił wszystko na jedną kartę: kampanię w New Hampshire, w stanie, gdzie odbywają się pierwsze prawybory. Wygrana tam daje zwykle psychologiczną przewagę nad rywalami. Ponieważ nie miał dość funduszy, prawie zrezygnował z kosztownych spotów telewizyjnych i skupił się na retail politics – pracowitym odwiedzaniu wyborców, telefonowaniu, bezpośrednich spotkaniach na wiecach. Oddani mu pracownicy brnęli przez śniegi, agitując za swoim kandydatem – New Hampshire jest małym stanem i zapukanie do wszystkich domów jest wykonalne.
Okoliczności mu sprzyjały. Jesienią Giuliani zaczął tracić poparcie. Wyszło na jaw, że 11 września 2001 r. naraził zdrowie ratowników, każąc im pracować w pyłach bez odpowiednich ubrań ochronnych. Giuliani bronił także skorumpowanego szefa policji w Nowym Jorku, no i wykorzystywał służbowy samochód do odwiedzania kochanki. Aktor Fred Thompson, wielka nadzieja uczniów Reagana, okazał się bańką mydlaną. Konserwa postawiła wtedy na Mitta Romneya, przymykając oczy na to, że jest mormonem i że jako gubernator Massachusetts był równie liberalny jak znany senator Edward Kennedy. Pierwsze caucuses w stanie Iowa na początku stycznia – zebrania sąsiedzkie republikanów, oryginalna forma prawyborów – niespodziewanie wygrał jednak były gubernator Arkansas, Mike Huckabee. Był to sygnał, że wyborcy nie chcą Romneya, dostrzegając w nim oportunistę, który zmienia poglądy w zależności od koniunktury.
Akcje McCaina szybko szły w górę. Amerykanie zmienili pogląd na sprawy irackie – uwierzyli rządowi, który stwierdził, że sytuacja w Iraku się poprawia. Wniosek: zadziałała strategia surge, którą od początku popierał McCain, i to w okresie, gdy nie było to popularne. Mówiąc: „wolę przegrać wybory niż wojnę”, zachował się jak przywódca, a nie polityk lawirujący pod dyktando sondaży. W tydzień po Iowa wygrał w New Hampshire. Oznaczało to powrót do gry. („Mac is back” – ogłosili jego entuzjaści). Potem przyszły zwycięstwa w Karolinie Południowej, na Florydzie i w największych stanach w superwtorek, 5 lutego, gdy głosowało pół Ameryki.
Konsekwentne poparcie dla wojny nie tłumaczy oczywiście sukcesu McCaina – tym bardziej że większość Amerykanów nadal pragnie odwrotu z Iraku w najbliższej przyszłości. Tajemnica jego powodzenia to także spójność jego „churchillowskiego przesłania”. Gdy McCain powtarza: „nigdy się nie poddamy”, to jego słowa uwiarygodnia bohaterski życiorys – spędził ponad 5 lat w słynnym więzieniu Hanoi Hilton w Wietnamie, gdzie był torturowany. Jako prominentnemu synowi admirała, proponowano mu wcześniejsze zwolnienie – on domagał się jednak wolności dla swoich towarzyszy. Senator świetnie wypada na spotkaniach z wyborcami, zadaje kłam stereotypowi starego nudziarza. Mówi własnym językiem, pięknie skonstruowanymi zdaniami bez frazesów, okraszonymi dowcipem. Emanuje autentycznością. Tam, gdzie witają go tylko grzecznościowe oklaski, wychodzi żegnany owacją na stojąco.
Z czasem powiększyło się grono prominentów Partii Republikańskiej, którzy przechodzili na stronę Maca. Przyznają, że mimo wszystko McCain jest OK: sprzeciwia się aborcji, obiecuje mianować konserwatywnych sędziów do Sądu Najwyższego, wzywa do przedłużenia na stałe niskich podatków Busha (które mają wygasnąć w 2010 r.), opowiada się za ograniczeniem wydatków rządowych i jest jastrzębiem w kwestiach bezpieczeństwa kraju.
Republikanie wciąż są jednak podzieleni – tacy partyjni twardziele jak były lider większości republikanów w Izbie Reprezentantów Tom DeLay, działacze religijnej prawicy, jak pastor James Dobson, i popularni gospodarze konserwatywnych radiowych talk-shows: Laura Ingraham, Rush Limbaugh i Sean Hannity, słuchani przez miliony, uważają go za zdrajcę republikańskich idei. I zapowiadają, że jeśli zostanie nominowany, w listopadowych wyborach zostaną w domu. Egeria prawicy Ann Coulter ogłosiła nawet, że zagłosuje na Hillary Clinton. Niech republikanie dostaną byłą Pierwszą Damę, to się obudzą i znajdą znowu prawdziwego przywódcę – takiego jak Reagan.
Obecna ekipa rządząca nie potrafiła ukryć, że popierała Romneya – doradzała mu córka wiceprezydenta Dicka Cheneya, a na spotkaniach z wyborcami przedstawiał go George Bush senior. Do byłego gubernatora Massachusetts płynęły największe donacje z republikańskich salonów.
Zwycięstwo senatora oznacza więc, że partyjny establishment ustąpił wobec nacisku republikańskich dołów. Na mityngach McCaina dominują, oprócz weteranów, młodzi ludzie, do których trafia jego populistyczna krucjata przeciw interesom robionym w Waszyngtonie i przywilejom wielkich korporacji. Jego triumf może też oznaczać, że republikańscy wyborcy po prostu nie słuchają już swych radiowych mentorów tak uważnie jak dawniej, bo dogmaty konserwatywnej rewolucji tracą blask. I że amerykańskie wahadło rzeczywiście wychyliło się w lewo.
Mądrość ludowa głosi, że McCain i tak nie ma szans w tegorocznych wyborach prezydenckich, bo teraz przyszedł czas na demokratów. Wiele za tym przemawia. Po siedmiu latach Busha Amerykanie mają dość republikanów, pamiętają, kto wpakował ich w bagno Iraku i chcą zmiany w Białym Domu. Także rosnący niepokój o gospodarkę sprzyja demokratom, którzy są silnie umotywowani, by przejąć władzę w Waszyngtonie – frekwencja w demokratycznych prawyborach jest wszędzie dwukrotnie wyższa niż w republikańskich.
No i w przeciwieństwie do sfrustrowanych republikanów, demokraci są zjednoczeni i zadowoleni z obojga swych kandydatów: Hillary Clinton i Baracka Obamy. Ale do wyborów jeszcze dziewięć miesięcy i sporo się może zdarzyć – na przykład poważny kryzys międzynarodowy, który wywróci układ sił do góry nogami.
Według sondaży, gdyby wybory odbyły się dziś, McCain otrzymałby mniej więcej taką samą liczbę głosów co Clinton i Obama (różnice mieszczą się w granicach błędu statystycznego). Senator z Arizony ma wielkie poparcie niezależnych wyborców i uważa się, że w odróżnieniu od pani Clinton będzie w stanie przyciągnąć wielu wyborców z konkurencyjnej partii. Dzięki otwarciu na imigrantów może jej odebrać znaczną część rosnącego w siłę elektoratu latynoskiego. Słowem, jest zdecydowanie wybieralny – co dla praktycznych Amerykanów ma spore znaczenie. Pozostaje jednak problem z Obamą, który także przyciąga polityczny środek, a więc zabiera go McCainowi. Aby wygrać wybory, senator nie może zatem oprzeć się głównie na umiarkowanych republikanach i niezależnych, jak w prawyborach, powinien jeszcze pojednać się z konserwatystami, odbudować i zjednoczyć wokół siebie szerszą partyjną koalicję.
McCain czyni kroki w tym kierunku. Pojednawcze gesty przychodzą mu jednak z trudnością – jest człowiekiem konfrontacji, a nie ustępstw. W swej karierze politycznej zyskał sobie tylu fanatycznie oddanych mu przyjaciół co zażartych wrogów. Często niepotrzebnie – z powodu swego cholerycznego temperamentu – obrażał sprzeciwiających mu się kolegów senatorów powszechnie znanym angielskim słowem f..k. Zawsze miał naturę buntownika-dysydenta, jeszcze w akademii marynarki wojennej kłócił się z profesorami i miał przydomek punk, czyli łobuz. Zdaniem niektórych cechy te nie rokują dobrze na wypadek, gdyby został prezydentem. Czy nie wywoła trzeciej wojny światowej? Inni wszakże uważają jego porywczość za potwierdzenie przywódczych kwalifikacji – mocnych przekonań i zasad.
Niestety senator sam przyznał kiedyś, że nie zna się na gospodarce, nudzi go ona i w debatach telewizyjnych dało się to zauważyć. Z demokratami przegra w dyskusji o reformie ochrony zdrowia. Z drugiej strony Bush przegrał debaty z Alem Gore’em i Johnem Kerrym, którym to nie pomogło. Wreszcie, wiek McCaina – byłby najstarszym, 72-letnim, prezydentem w dziejach Ameryki. Reaganowi wypominano starość, chociaż w momencie obejmowania władzy miał 69 lat. Było to jednak w 1981 r. i medycyna poczyniła postępy. McCain tryska energią i żywotnością. Aby to podkreślić, występuje na wiecach ze swoją 95-letnią matką. Jego sztabowcy opowiadają, że starsza pani była niedawno w Europie i kiedy ze względu na wiek nie chciano jej wynająć samochodu, kupiła Mercedesa i przejechała nim pół kontynentu.
McCain, weteran zimnej wojny, mówi dziś o konfrontacji z radykalnym islamem. Zapowiada, że dla niego Ameryka może pozostać w Iraku choćby sto lat i nazywa ją krajem cywilizacji judeochrześcijańskiej. Jego starcie z Barackiem Obamą (który nigdy nie używa tego określenia, mówi o gotowości do rozmów z wrogami USA, zapowiada wycofanie wojsk z Iraku w półtora roku i jest młodszy o pokolenie) albo z Hillary Clinton może być naprawdę pasjonujące.
Dla porządku warto przypomnieć, że McCain, nie mając w swoim stanie polskiego elektoratu, był jednym z pierwszych senatorów, którzy poparli przyjęcie Polski do NATO. Gdyby wprowadził się do Białego Domu, nie trzeba by się martwić, że będzie ustępliwy wobec Rosji – w kampanii wyborczej stale powtarza, że patrząc Władimirowi Putinowi w oczy, widzi trzy litery: KGB. Tarczę rakietową mielibyśmy jak w banku. Podczas wizyty w USA minister Radosław Sikorski zapytany, kogo chciałby widzieć u steru w Waszyngtonie, nie odpowiedział wprost, ale pochwalił McCaina i oświadczył, że jako były więzień komunistów musi on rozumieć pełną cierpień historię Polski.
Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.