Weźcie religię na bagnety – wzywał Nikołaj Bucharin, redaktor komunistycznego dziennika „Prawda” w latach 20. Ale to było prawie sto lat temu, u zarania państwa radzieckiego, które prowadziło z religią walkę na śmierć i życie. ZSRR upadł, prawosławie żyje. I rośnie w siłę – mnich Tichon, osobisty spowiednik Putina, zdobył ponoć na Kremlu wpływy takie jak osławiony szarlatan Rasputin na dworze cara. Za Putina wprowadzono do szkół naukę o prawosławiu, religia ma znów być filarem rosyjskiej tożsamości i państwowości.
Zachód idzie w przeciwnym kierunku. Rządy nie wspierają religii. W Europie liberalna demokracja traktuje religię jako prywatną sprawę obywatela i przestrzega rozdziału państwa od Kościoła czy meczetu, a organizacjom religijnym zostawia swobodę działania w ramach prawa.
Dobrobyt i wolność zwykle nie służą religii zorganizowanej (wyjątki to USA i Polska). Są miękkim bagnetem, skuteczniej osłabiającym religię niż twardy bagnet państwowej przemocy. W Europie coraz mniej ludzi chodzi do kościoła, wiara jest coraz bardziej wybiórcza, a wiedza religijna coraz bardziej fragmentaryczna. Na pierwszy rzut oka potwierdzają się więc prognozy o śmierci Boga: sekularyzacja polityki i społeczeństw jest faktem. W Wielkiej Brytanii zrobiono niedawno badania, które pokazują postępy religijnej niewiedzy. Już tylko 12 proc. ankietowanych zna dobrze historię Jezusa. Opowieść jest wciąż znana i lubiana, ale gorzej z głębszą znajomością i zrozumieniem.
Trafiają się anglikańscy księża, którzy zmartwychwstanie Chrystusa uważają za metaforę. Skoro duchowni odrzucają fundament wiary chrześcijańskiej, czego oczekiwać od zwykłych wiernych? 55 proc. katolików w Irlandii Północnej jeszcze wie, jak się nazywa pierwsza księga Biblii (tak, Genesis, Księga Rodzaju), a 42 proc.