Świat

Zabijanie czasu

Życie polskich żołnierzy na misji w Iraku

Po kilku godzinach gry na PlayStation żołnierze podnoszą z ziemi swoje prawdziwe karabiny i idą przygotować się na superprawdziwe patrole. Fot. Rafał Milach Po kilku godzinach gry na PlayStation żołnierze podnoszą z ziemi swoje prawdziwe karabiny i idą przygotować się na superprawdziwe patrole. Fot. Rafał Milach
Największym wrogiem polskich żołnierzy w Iraku jest czas. Szczególnie groźnym - na ostatniej zmianie na irackiej ziemi.
Baza Echo w Diwaniji - ostatni kawałek irackiej ziemi w polskim posiadaniu. Kolonia na miarę polskich możliwości. Fot. Rafał Milach Baza Echo w Diwaniji - ostatni kawałek irackiej ziemi w polskim posiadaniu. Kolonia na miarę polskich możliwości. Fot. Rafał Milach

Po ponad dziewięciu godzinach na pokładzie wojskowej Casy czujesz się jak szmaciana lalka. Wrażliwość, odczuwanie spada do poziomu zerowego. To cenna cecha. Pozwala przetrwać. Zwłaszcza w Iraku.

Lotnisko

Żyje swoim życiem. Wydaje się, że lądowanie takiego samolotu jak Casa pozostaje niezauważone. Musisz czekać. Czekać na pozwolenie opuszczenia pokładu. Na kogoś, kto zainteresuje się, po co leciałeś 3,5 tys. km, żeby teraz zawracać mu głowę. Na kogoś, kto choć rzuci okiem na wizę, o którą tak bardzo się starałeś. Nikt taki się nie pojawia. Trzeba czekać. Nudę miarowo przerywa lądowanie kolejnych samolotów, które kołują nie wiadomo dokąd, bo lotnisko było budowane na miarę wyobraźni satrapy, który lubił duże zabawki. Skąd są te samoloty, co przewożą? Trudno się domyślić, bo większość nie ma oznaczeń żadnych linii lotniczych. Tylko niewiele mówiące numery. Zdecydowana większość to poradziecki sprzęt kupowany na tony po upadku imperium. Teraz służą innemu imperium.

Kilka metrów od polskiej Casy kołuje amerykański transportowiec C-5 Galaxy. Potwór większy od jumbo jeta przystosowany do przewiezienia w każde miejsce globu sporego oddziału, choćby z czołgami. Już po kilku minutach wewnętrzny taśmociąg samolotu zaczyna wypluwać pierwsze partie ładunku. Zamiast czołgów, wyjeżdżają ogromne palety z muszlami klozetowymi, umywalkami i kabinami prysznicowymi. Wojna się cywilizuje.

Korniki

Kilka metrów dalej topnieje spory oddział piechoty. Co 22 minuty koło ich prowizorycznego biwaku lądują dwa śmigłowce black hawk. Grupka żołnierzy ustawia się w szeregu i po chwili znikają w helikopterach, które wyglądają jak gigantyczne ważki. Kiedy wznoszą się na tle wschodzącego słońca, ktoś rzuca: Zupełnie jak w „Czasie Apokalipsy”.

Dystans pomiędzy Bagdadem i Diwaniją to zaledwie 160 km, mało kto pokonuje go na kołach. To jedna z najczęściej ostrzeliwanych dróg. Świeżo po inwazji konwojom tirów dawano eskortę z zaledwie trzech, pięciu wozów. Nawet jeśli zabito jakiegoś kierowcę, to wojenne statystyki na tym nie cierpiały, bo kierowców na sztuki sprowadzało się z krajów Trzeciego Świata. Później nawet oni odmówili jeżdżenia. Teraz wszystkie tiry mają opancerzone kabiny. Gruba na palec blacha to ich ubezpieczenie na życie.

W niebezpieczną podróż udają się tylko kosmetyki, kremy do opalania, czysta bielizna i jak zawsze za duży zapas ubrań na zmianę. Kontener, do którego pakowane są plecaki, jedną ścianę ma całą poszatkowaną odłamkami. Jak głupio zapytasz, skąd te dziury, to usłyszysz, że po kornikach.

Chełmoński

Po dwóch godzinach czekania na płycie lotniska marzysz o kranie z bieżącą wodą. Taki kran odkręcasz i po prostu leci z niego woda. Jeśli chcesz, to nawet zimna. Na czas pobytu w Iraku o zimnej wodzie z kranu zapomnij. Kurki są co prawda podzielone na te z zimną i ciepłą. Ale zamiast ciepłej leci wrząca. Zimna to ta, która nie parzy.

Słońce bowiem wypala i nagrzewa każdy centymetr Iraku. Zaczyna parę minut po piątej rano. Nie licz, że ochłodzisz się na pokładzie polskiego Mi-8. Klimatyzacja, czyli otwarte okienka i drzwi wejściowe, mają nie tyle chłodzić, co pomóc chronić. W otwartych drzwiach montowany jest ciężki karabin. Przewieszona przez jego uchwyt kamizelka kuloodporna to tak zwana ochrona balistyczna. Taką samą musisz włożyć na siebie. Do tego jeszcze hełm. Plama potu spod kamizelki rośnie w miarę trwania podróży. 1,5 godziny lotu starcza, żeby zaczęła powoli schodzić z ramienia i zatrzymała się dwa centymetry przed łokciem. Jak podchwytliwie zapytasz, czy w powietrzu bywa gorąco, to dowiesz się, że trudno powiedzieć, bo termometr ostatnio szlag trafił. Skala sięgała do 70oC.

Żeby trudniej było strącić śmigłowiec, maszyna wznosi się i opada. Momentami możesz nawet dostrzec twarze ludzi tam, na dole. Ale tylko dzieci i starców. Kobiety szczelnie pozasłaniane są chustami. Mężczyzn nie widać. Bose dzieci czasem gonią chwilę za cieniem helikoptera. Te, które pasą anorektyczne krowy, śledzą lot uniesionym palcem. Scena żywcem z obrazu Chełmońskiego. Tylko że pastuszkowie z jego obrazów pokazywali sobie klucz bocianów. Czujesz się nie jak w helikopterze, ale kapsule czasu. Zamiast przestawić zegarek o godzinę do przodu, wypadałoby cofnąć go o milion godzin do tyłu.

Baza

Punktem docelowym jest baza Echo w Diwaniji. To ostatni kawałek irackiej ziemi w polskim posiadaniu. Kolonia na miarę polskich możliwości. 1,5 godziny wolnym spacerem wystarczy, żeby przejść ją wzdłuż i wszerz. Niektórzy pocieszają się, że przynajmniej trudno ją trafić rakietą. Ale Irakijczycy jeszcze niedawno nie mieli z tym problemów. Najwięcej rakiet odpalanych było z gaju palmowego w samym centrum miasta. W kraju pewnie nazywałoby się to park miejski. Teraz jest tam mała baza dla specjalsów. Jak ma się zrobić gorąco, to najpierw tam.

Od ponad dwóch tygodni cała baza żyje planowaną uroczystością przekazania prowincji Irakijczykom. Z tej okazji podniesiono poziom zagrożenia z U1 na U2. Wobec tego po bazie trzeba cały czas poruszać się z bronią, ale niezaładowaną. Trzeba też nosić hełm i kamizelkę. Żołnierze mają własne poziomy bezpieczeństwa. Nikt nie nosi ani hełmów, ani kamizelek. Ludzie chodzą powoli. Jeszcze miesiąc temu ustawiali sobie tak trasę, żeby w razie czego być blisko schronu. Miesiąc temu rakieta uderzyła w myjnię samochodową. Ranny w wybuchu Irakijczyk dalej tam pracuje. Chętnie pokazuje rany. Polski żołnierz, który stał zaledwie cztery metry od niego, został lekko draśnięty w rękę. Ale nie chce o tym mówić.

Wszystkie pomieszczenia, łącznie z latrynami, są klimatyzowane. Po 10 rano ruch w bazie zaczyna zamierać. Z klimatyzowanych pomieszczeń wychodzą tylko ci, którzy muszą. Polscy oficerowie, którzy mają do dyspozycji klimatyzowane Chevrolety, zamiast chodzić, jeżdżą. O szczyt lenistwa posądzani są jednak Rumuni, którzy samochodami pokonują 150-metrowy odcinek dzielący ich od stołówki. Wytłumaczenia trzeba szukać nie w lenistwie, ale w namiastce normalności. Malutka baza, którą coraz rzadziej opuszcza się na patrole, to tak naprawdę więzienie. Nawet jakbyś błagał, to nikt nie wypuści cię poza jej mury.

Zresztą sam nie przetrwałbyś tam nawet pół dnia. Każdy dzień wygląda tak samo. Wstający rano żołnierze żartują: i znów mamy środę. Środa – kompletnie nijaki dzień zawieszony pomiędzy pamięcią o jednym weekendzie a nadzieją na następny. Fakt, że możesz się tak po prostu przejechać samochodem, choćby w kółko, musi dawać nadzieję: jeśli nawet to jest więzienie, to ja mając samochód chyba jestem strażnikiem.

Skorpion

Jak każde porządne więzienie baza jest samowystarczalna. Ma własną pralnię, pocztę, kościół, siłownię, kino, sklep, szpital, oczyszczalnię ścieków i fryzjera. Tyle że wszystko pochowane jest pod dziesiątkami worków, kilometrami siatek maskujących i pozastawiane t-wallami, czyli czterometrowymi prefabrykatami z betonu w kształcie odwróconej litery T. Jeśli gdzieś spadnie granat, to jego odłamki mają zabić tylko tych bezpośrednio trafionych i zatrzymać się na t-wallu. Kolejny przejaw wojennej prostoty.

Baza jest całkowicie niezależna od dostaw prądu z zewnątrz. Urządzenia napędzają dziesiątki generatorów, które pracują bez przerwy, aż się zepsują. Wtedy na miejsce spalonego wstawia się nowy. Podobno Amerykanie obliczyli, ile kosztowałby serwis, i doszli do wniosku, że nie opłaca się naprawiać. Generatory nie tylko buczą, ale wywołują mikrodrgania gruntu. Dlatego na terenie bazy nie ma skorpionów. Zwierzę, które jest w stanie przetrwać promieniowanie radioaktywne w dawce śmiertelnej dla człowieka, nie jest w stanie przetrwać w bazie wojskowej. Szczecinki na jego kleszczach, które rejestrują drgania powietrza przy tych wszystkich generatorach, po prostu wariują.

Polacy próbowali łapać skorpiony, żeby mieć pamiątkę z Iraku, ale żołnierska wieść głosi, że złapano zaledwie jednego. Amatorom skorpionów pozostaje działający przy bazie iracki bazar. Za osiem dolarów można mieć gustowną popielniczkę ze skorpionem zatopionym w szkle. Jedyne skorpiony, jakie można znaleźć na terenie bazy, to polskie samochody patrolowe Skorpion 3. Na tle nowych amerykańskich wozów wysokich na trzy metry i opancerzonych niczym sejf sporego banku wyglądają wręcz żałośnie. Kiedy rok temu Amerykanie wypożyczyli nam humwee w najcięższym opancerzeniu, żołnierze odetchnęli z ulgą. Podobno był pomysł, żeby Skorpiony 3 przejęli Irakijczycy, ale podziękowali za taki hojny dar.

Stołówka

To serce bazy. Najlepsze miejsce do zajadania nudy. Wielki niczym cyrkowy namiot barak z pełną klimatyzacją i kulinarną ofertą od McDonald’sa po homary. Kilka miesięcy temu wprowadzono siódmą porę wydawania posiłków. Ostatniego, świeżo usmażonego hamburgera można zjeść przed drugą w nocy. A o 6 rano dostać następnego. Długie bufety z jedzeniem to jedyne miejsce, gdzie coś tak naprawdę zależy od ciebie. Krewetki w sosie, kurczak, burito, a może spaghetti? Za każdym razem 15 dań do wyboru. Do tego lody, owoce, ciasta, batony energetyzujące, szejki, chipsy, gofry.

Za tą pozorną rozrzutnością kryje się wyrachowane działanie psychologiczne. Jedzenie podnosi poziom hormonów szczęścia. Najedzony żołnierz czuje się spełniony, zapomina o tym, gdzie tak naprawdę jest. A kiedy żołnierz jest już najedzony, czyli szczęśliwy, to faszeruje się go ideologią. Z wielkich telewizorów sączy się program wojskowej telewizji. Dzielni żołnierze amerykańscy dzień za dniem wręczają biednym irackim dzieciom butelki z wodą i łakocie. Wdzięczni Irakijczycy machają patrolom na pożegnanie. Kolejny mądry analityk tłumaczy rumianym chłopcom z Idaho, jak wielkie znaczenie ma ich praca na rzecz demokracji w Iraku. To chyba jedyna telewizja na świecie, która żyje tylko pozytywnymi newsami. Nawet gdybyś nie chciał ich słuchać, to nie masz innego wyjścia. Telewizor włączony jest na cały regulator.

Chodzi o to, żeby stołówka była miejscem socjalizowania się, czymś w rodzaju wypadu do pubu. Tylko że zamiast whisky z colą jest sama cola. Ale za to w nielimitowanych ilościach. Wszystko w stołówce jest w nielimitowanych ilościach. Kto da się złapać na ten lep, szybko będzie płakał. W kraju właściwie pozbawionym przemysłu spożywczego wszystko musi przelecieć tysiące kilometrów, nim trafi na żołnierską stołówkę. Żeby doleciało, trzeba to nafaszerować kilogramami konserwantów. Najczęściej zgłaszanym schorzeniem w bazie są zaparcia.

Wojna

Z perspektywy stołówki słowo „wojna” brzmi kompletnie nierealnie. Co z tego, że każdy ma karabin? Przecież ci chłopcy i dziewczęta są tacy mili i uśmiechnięci. Dopiero kiedy włożą na siebie 36 kg wojennego oprzyrządowania, schowają oczy za ciemnymi okularami, a twarz za kominiarką, można uwierzyć, że nie zawahają się nacisnąć spust.

Jak sobie radzą z całym tym sprzętem, nigdy się nie dowiesz. Na zgodę na wyjazd czeka się najpierw godzinami, później dniami. Gdybyś posiedział w Iraku dłużej, to pewnie tygodniami. Zawsze jest jakaś nadzieja. Trzeba iść spytać kolejną osobę, może ona pomoże. A teraz trzeba czekać. Najpierw czeka się w napięciu, później w lekkiej rezygnacji. Żołnierze też czekają. Patrol jest odwołany. Ale trzeba czekać na rozkazy. Wszyscy na coś czekają.

Nudę trzeba zabijać. Najlepiej dosłownie. W darmowej ofercie gier play station są wszystkie nowości. Żołnierze wybierają tylko strzelanki. Ściany pochlapane krwią świeżo zabitych wrogów nie robią na nich żadnego wrażenia. Nie można czekać, trzeba przejść kolejną planszę, wykonać zadanie. Nawet jeśli giną, to tylko na niby. Żaden wojskowy nie wymyśliłby genialniejszego narzędzia do tłumienia w żołnierzach ich naturalnego instynktu samozachowawczego.

Po kilku godzinach spędzonych na likwidowaniu wirtualnych wrogów żołnierze podnoszą z ziemi swoje prawdziwe karabiny i idą przygotować się na superprawdziwe patrole. Sztaby psychologów zadbały już o to, żeby jak najmniej różniły się od tych z komputerowej gry. Nawet język jest specjalny. Tam się nie zabija, ale likwiduje. Strzela się nie do człowieka, ale do celu. Tam, gdzie kończy się nauka, zaczynają się gusła. Wozy żołnierzy obwieszone są maskotkami. Kurczak od córki Oli na pewno uratuje jego załogę przed ostrzałem. A zawieszony na wykrywaczu podczerwieni krokodyl spowoduje, że zapalniki nie odpalą.

Czas

Szybko się orientujesz, że to najbardziej przebiegły wróg. Kiedy będą strzelali, nie będziesz w stanie go powstrzymać. Kiedy nic się nie dzieje, nie daje się pogonić, przyśpieszyć choć trochę, żeby te pół roku minęło szybciej. A jak masz dużo czasu, to dużo myślisz. Na przykład, co robi twoja dziewczyna? Jeśli jest zajęta, to czym? A jeśli ma wolne, to dlaczego się nie odzywa? Przecież ostatniego e-maila napisała już 12 godzin temu. Czemu nie ma następnych?

Banalność tych wszystkich myśli pozwoliła na ich psychologiczne uszeregowanie. Specjaliści z dokładnością do tygodnia są w stanie określić, kiedy w grupie powstaną pierwsze konflikty – w okolicach 12 tygodnia. Żeby zapobiec syndromowi 3 miesiąca, trzeba zająć czymś żołnierzy, rozładować ich napięcie. Jeden z dowódców rozkazał malowanie prowizorycznych koszar, w których stacjonowała jednostka. Żołnierze pomstowali na niego, ile się dało. Psycholog tłumaczył, że to pożądany efekt, bo po powrocie do Polski szybko mu to zapomną, ale w kluczowym momencie nie kierują agresji przeciw sobie. W miejscu, gdzie każdy ma broń i kilka pełnych magazynków, mogłoby być nieciekawie.

Na ostatniej zmianie na irackiej ziemi czas jest szczególnie groźnym wrogiem. Żołnierze kombinują, jak go zabić, dotrwać do października i spokojnie wrócić do Polski. Trzeba czekać.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Sport

Iga tańczy sama, pada ofiarą dzisiejszych czasów. Co się dzieje z Polką numer jeden?

Iga Świątek wciąż jest na szczycie kobiecego tenisa i polskiego sportu. Ostatnio sprawia jednak wrażenie coraz bardziej wyizolowanej, funkcjonującej według trybu ustawionego przez jej agencję menedżerską i psycholożkę.

Marcin Piątek
28.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną