Pakistan stał się ostatnio synonimem zamachów, puczów i politycznego chaosu. Dyktatorzy nie chcą oddać władzy, Al-Kaida czai się w górach, a samobójczy zamachowcy wysadzają się w powietrze w środku miasta. Ale jest też inny Pakistan, lepiej znany 165 milionom Pakistańczyków niż wojna z terrorem i fundamentalizm. To także kraj ambitnych przedsiębiorców z Karaczi, prywatek, które każą zapomnieć o islamie, i żywych tradycji.
Największe party na świecie
Sehwan Sharif to na co dzień senne miasto nad rzeką Indus, leżące na szlaku heroinowym prowadzącym z Afganistanu przez pakistańską prowincję Sindh. Tuż przed ramadanem zamienia się w Glastonbury, Rio i Lourdes w jednym, opisuje korespondent The Guardian, Declan Walsh. Potężny odgłos bębnów wypełnia noc, płoną ogniska, w powietrzu unosi się zapach marihuany. Ubrane na czerwono kobiety wirują jak derwisze, obcy oferują chleb lub jointa. Ludzie całują poręcze grobowca w sercu świątyni, niektórzy wybuchają płaczem. Inni śpiewają w grupach przy drodze albo śpią na ziemi.
Najbardziej widowiskowe sceny odbywają się przed wejściem do świątyni, gdzie w rytmie bębnów tańce przeradzają się w trans. Kobiety z wycieńczenia padają na ziemię, mężczyźni klaszczą z werwą nastolatków na rave party. To jedno z największych świąt sufickich na świecie. W trzydniowej hulance w tym roku wzięło udział podobno milion osób, inni mówią, że nawet dwa. Nikt nie liczy, bo wszyscy zajęci są zabawą.