Zawsze wybieram wcześniej i potem tylko kibicuję swojemu faworytowi. Jako niezależny i kapryśny obywatel w przeszłości oddawałem swój głos zarówno na demokratów, jak na republikanów, ale tym razem już dawno zdecydowałem, że głosować będę na Baracka Obamę. Uważałem go - i nadal uważam - za najbardziej inteligentnego spośród wszystkich „kandydatów na kandydatów", za polityka obdarzonego wyjątkową charyzmą, a przy tym sympatycznego i wyrastającego ponad amerykański zaścianek. To, że płynie w jego żyłach sporo afrykańskiej krwi, otwiera nowe i interesujące perspektywy przed Ameryką. Przyznaję, że John McCain także budzi moją sympatię, ale sądzę, że jego szansa na elekcję minęła przed ośmioma laty (z perspektywy czasu, można powiedzieć, że ze stratą dla Ameryki).
Ostatnią, środową debatę obserwowałem raczej z obywatelskiego obowiązku i nie przypuszczam, by miała ona przekonać wielu niezdecydowanych. Śledząc zabieganie obu kandydatów o głosy wyborców myślałem sobie, że gdyby Obama był biały, o wyniki elekcji nie musiałbym już się martwić. Niestety, jak przewiduje politolog ze Stanford University Paul Sniderman, „przesądy mają swą cenę i nie należy jej lekceważyć".
Aż 6 proc. badanych Amerykanów, którzy deklarowali, że zagłosują na Obamę, udzieliło w ankiecie takiej odpowiedzi tylko dlatego, że chcieli dobrze wypaść przed ankieterem (tzn. jako światli i tolerancyjni). W rzeczywistości prawdopodobnie poprą McCaina.
Jeśli prawdą jest, że każde nieszczęście ma swój pozytywny aspekt, to kryzys ekonomiczny, jaki dziś przeżywa Ameryka, może skutki tego rasowego przesądu zniwelować. Co do tego, która partia ponosi za niego polityczną odpowiedzialność, nie ma w końcu wątpliwości.