O tym, że w trakcie tych wyborów w USA dzieje się naprawdę coś wyjątkowego, mogłem przekonać się wczoraj rano idąc na zajęcia na Uniwersytet Harvarda, w pobliżu którego mieszkam. Mijałem bowiem po drodze dziesiątki młodych ludzi z naklejonymi na ubrania plakietkami „Już głosowałem". Podobno jeszcze niedawno wielu z nich miało gdzieś politykę. Ale Obama potrafił do nich dotrzeć i to oni mają być jego tajną bronią. Takiej mobilizacji ludzi, a zwłaszcza młodego pokolenia Ameryka nie widziała od wyboru Johna Kennedy'ego na początku lat 60.
O godziny 11.30 miałem wykład z prof. Robertem B. Parkerem zatytułowany „Amerykański system prezydencki". To jeden z najlepszych nauczycieli akademickich, jakich dane mi było w życiu posłuchać - trudno więc się dziwić, że na jego zajęcia przychodzi kilkaset osób i w wypełnionej po brzegi sali nie ma gdzie wetknąć szpilki. Pod koniec wykładu prof. Parker odczytuje wyniki ankiety przeprowadzonej wśród studentów - mieli oni wskazać, kto i jakim stosunkiem głosów wygra dziś wybory prezydenckie. 90 proc. wskazuje na Obamę. Gdy Parker to ogłasza, przez salę przechodzi pomruk zadowolenia, rozlegają się nawet pojedyncze oklaski. Dostrzegam w tym momencie smętną minę szefa harvardzkiego klubu partii republikańskiej. Rozpoznaję go, bo kilka tygodni temu przysłuchiwałem się debacie studentów demokratycznych i republikańskich. Ci drudzy to prawdziwi „ostatni Mohikanie" na Uniwersytecie Harvarda mieszczącym się w bardzo liberalnym stanie Massachusetts. Tu niemal każdy student i wykształcony człowiek popiera demokratów.
Wybory przy piwie
Wieczorem zasiadam do oglądania wieczoru wyborczego w pubie w pobliżu Uniwersytetu Harvarda. Nie jest on podobny do tego, co świetnie pamiętam z Polski - o godzinie 20 telewizje podają przybliżone wyniki i cała zabawa szybko się kończy. Tu, m.in. ze względu na różnicę między wschodnimi i zachodnimi stanami, wyniki napływają stopniowo (i, co ciekawe, nie ma czegoś takiego jak cisza wyborcza). Dlatego napięcie rośnie...
Lokal powoli zapełnia się młodymi ludźmi. Im bliżej godziny 21 - wówczas to stacje telewizyjne ogłaszają wstępne wyniki wyborów we wschodnich i środkowych stanach - tym więcej ludzi gromadzi się w pobliżu wielkiego plazmowego telewizora. W pewnym momencie robi się już bardzo tłoczno. Studenci piją piwo, jedzą, rozmawiają. Tłum ożywia się tylko wówczas, gdy CNN, co pewien czas, ogłasza wyniki w kolejnych stanach. Dogłębne analizy komentatorów zgromadzonych w studio telewizyjnym mało jednak kogo w moim pubie obchodzą.
Jednak z czasem ludziom udziela się atmosfera wyborcza. Kiedy pojawiają się wstępne wyniki w kluczowych stanach, rozlegają się pierwsze okrzyki i burza oklasków. Gdy w końcu ogłoszone zostaje zwycięstwo Obamy, ludzi ogarnia euforia - padają sobie w objęcia i krzyczą. Barman włącza na pełny regulator (a cała sala zgodnie śpiewa) piosenkę Bruce'a Springsteena „Born in the USA". To pierwszy znak, że te wybory są wyjątkowe.
W pubie panuje ogromna wrzawa. Jednak ludzie całkowicie się uciszają, gdy przemawia John McCain. Choć początkowo tu i ówdzie padają złośliwe komentarze, studenci w większości słuchają w skupieniu. To zresztą bardzo ładne przemówienie - pełne szacunku dla Baracka Obamy. Na koniec McCaine podkreśla, że Obama to jego prezydent a zakończone właśnie wybory mają historyczne znaczenie. Na te słowa w pubie zrywa się burza oklasków. To dość szokujące doświadczenie dla przybysza z Polski. Gdybyż tak u nas politycy potrafili się nawzajem szanować...
O północy przemawia Obama. Na wszystkich robi spore wrażenie widok na ekranie telewizora setek tysięcy ludzi zgromadzonych w Grant Parku w Chicago. Może ich być tam nawet milion. Obama mówi krótko, ale każde celne sformułowanie witane jest w moim pubie burzą oklasków. Kiedy prezydent-elekt kończy wystąpienie, ludzie w Chicago i otaczający mnie studenci w pubie w Camridge klaszczą i krzyczą.
Tak, możemy!
Drugi znak, że coś niesamowitego zdarzyło się podczas tych wyborów, widzę wychodząc z pubu na ulicę. Jest 2 nad ranem, a mimo to przed Uniwersytetem Harvarda powoli gromadzi się tłum studentów. Najpierw kilkudziesięciu, potem kilkuset, a z czasem zbiera się ich około dwóch tysięcy. Wszyscy wiwatują, rzucają się sobie w ramiona. Tłum skanduje: „O-ba-ma, O-ba-ma", „Nigdy więcej Busha", „Tak, możemy" (jedno z haseł kampanii Baracka Obamy). W pewnym momencie studenci intonują hymn USA. Natomiast niemal każdy przejeżdżający w pobliżu samochód głośno trąbi, co wywołuje aplauz tłumu. Młodzi ludzie podbiegają do aut i „przybijają piątki" kierowcom.
Stojący obok mnie amerykańscy znajomi są zszokowani i wzruszeni. „Coś takiego zdarzyło się tu ostatnio lat w latach 60. Po raz pierwszy widzę młodych ludzi biegających z amerykańską flagą. Wydawało się do tej pory, że wszystko im zwisa, a szczególnie polityka. To niesamowite!" - mówi mi Dianne. W tym momencie kilku studentów wspina się na dach wejścia do metra przy Harvard Squere i powiewa stamtąd narodowymi flagami. Tłum wiwatuje. Cieszą się nawet niewzruszeni do tej pory policjanci, którzy przyglądali się z niepokojem spontanicznej manifestacji.
Niewątpliwie Obamie udało się poruszyć i zmobilizować młode pokolenie. W pewnym stopniu to właśnie dzięki niemu wygrał.
Obama, czego sam mogłem doświadczyć, ma ogromny talent oratorski. Potrafi porywać i wzruszyć tłumy. Swoją kampanię prowadził pod hasłem m.in. „Potrzebujemy zmiany!". To w jakimś stopniu już mu się udało. A w każdym razie ja zobaczyłem dziś w nocy pobudzoną i odmienioną Amerykę oraz niewidziany tu od dawna entuzjazm tysięcy młodych ludzi.