Na żywo jest wyższy niż w telewizji. Nieporadna sylwetka rugbisty, masywna głowa, osadzona głęboko w szerokich barach, ciężkie powieki i charakterystyczna szczęka, lekko opadająca w przerwach między zdaniami. Mówi barytonem, starannie dobierając słowa. Ale nawet wtedy trudno uwierzyć, że Gordon Brown jest premierem. Wygląda raczej na księgowego. Księgowego, który dużo myśli.
Odkąd w połowie października pokazał światu, jak ratować tonące banki, media fetują go jako zbawcę rynków, jedynego zachodniego przywódcę, który nie zląkł się kryzysu finansowego. Chwilami Brown sprawia wręcz wrażenie, jakby nieźle się bawił. Jak podczas niedawnej gali w Londynie, gdy jego wystąpienie przerwała komórka dzwoniąca na sali. – Jeśli to jakiś padający bank, to ja nic nie wiem – rzucił flegmatyczny zazwyczaj premier.
Jeszcze dwa miesiące temu nikt nie postawiłby na niego złamanego pensa. Najgorsze notowania od czasów Neville’a Chamberlaina, strata sondażowa do opozycji godna Johna Majora, spiski we własnej partii na miarę schyłkowej Margaret Thatcher i lista potknięć, które kosztowały go porównania z Jasiem Fasolą – pierwszy rok rządów Browna był pasmem katastrof, po których niejeden polityk podciąłby sobie żyły. Dziś jako jedyny obraca kryzys w polityczną korzyść.
Gordon to jego drugie imię, na pierwsze ma James. Szkot z krwi i kości, urodził się w 1951 r. w Glasgow, ale dzieciństwo spędził w 48-tys. Kirkcaldy, przemysłowym miasteczku nad Morzem Północnym, notabene miejscu narodzin Adama Smitha. Nieśmiały, za to nieprzeciętnie inteligentny, w wieku 16 lat wylądował na Uniwersytecie w Edynburgu jako najmłodszy student tej uczelni od II wojny światowej.
Wypadek w ostatnim tygodniu szkoły o mało nie przekreślił dalszej edukacji. Brown, zapalony rugbista, podczas meczu na koniec roku szkolnego tak oberwał w głowę, że odkleiły mu się siatkówki obu oczu. Wzrok w lewym stracił od razu, prawe udało się uratować, ale kosztem pięciu lat leczenia i czterech operacji, wymagających leżenia tygodniami na wznak w zaciemnionym pokoju. Według brata to wtedy Gordon nabrał cierpliwości i determinacji, cechującej go później w polityce.
Jeszcze jako nastolatek roznosił ulotki Partii Pracy, ale przygoda z lewicą zaczęła się na dobre na studiach. Wrażliwości społecznej nie wyczytał jednak z marksistowskich pamfletów, tylko wyniósł ją z domu, a ściślej z kazań ojca, prezbiteriańskiego kaznodziei. W 1982 r. Brown doktoryzował się z historii szkockiej Partii Pracy, będąc już jej ważnym działaczem. Po kilku latach wykładania na miejscowych uczelniach i krótkim epizodzie dziennikarskim, w 1983 r. wszedł do Izby Gmin.
Taktyk Blair i strateg Brown
W Westminsterze dostał pokój z innym świeżo upieczonym posłem – Anthonym Blairem. Do parlamentu trafili w sam raz na pogrzeb własnej partii – było tuż po wojnie falklandzkiej, Margaret Thatcher rozniosła właśnie w puch laburzystów, równając scenę polityczną pod neoliberalną rewolucję thatcheryzmu. Brown i Blair szybko doszli do wniosku, że jeśli nie chcą zestarzeć się w opozycji, będą musieli nie tylko przejąć Partię Pracy, ale także gruntownie ją przebudować. I że są na siebie skazani.
Blair, naturalny talent polityczny, umiał budować zespoły i knuć intrygi przeciw partyjnej górze. Do tego miał wdzięk, ten młodzieńczy błysk w oku, którym uwiódł później angielską klasę średnią, głosującą od lat na torysów. Ale klucz do sukcesu trzymał Brown. To on, człowiek idei, nie instynktów, wiedział, w jakich proporcjach zmieszać socjalizm i kapitalizm, państwo i rynek, by wyszła nowa socjaldemokracja, prawdziwa alternatywa dla blaknącego thatcheryzmu. Blair głosił potrzebę odnowy, ale to Brown znał jej receptę. Taktyk Tony i strateg Gordon zostali bliskimi przyjaciółmi.
Skazany na czekanie
Brown był pewien, że to jemu pisane jest przywództwo. Gdy w 1994 r. zmarł nagle lider Partii Pracy John Smith, obaj zasiadali już w gabinecie cieni. Brown wydawał się naturalnym następcą, ale to Blair miał partyjną większość. Wiedząc, jak bardzo potrzebuje wsparcia rywala, umówił się z Brownem w londyńskiej restauracji Granita. Przy kolacji przedstawił swój plan: w zamian za rezygnację z przywództwa obiecał Brownowi, że jeśli wygrają wybory, odda mu politykę ekonomiczną i społeczną, a z czasem także fotel premiera.
Pakt z Granity zawładnął brytyjską polityką na 13 długich lat. Blair stanął na czele Partii Pracy, rok później rozwiódł ją z socjalizmem, wykreślając ze statutu słynny punkt czwarty o dążeniu do kolektywizacji środków produkcji, a w 1997 r. poprowadził do wyborów pod sztandarem New Labour, masakrując rządzących konserwatystów. Tony Blair wprowadził się z żoną do rezydencji premiera przy Downing Street 10, kawaler Gordon Brown jeden dom dalej, do siedziby kanclerza skarbu pod numerem 11.
– Brown i Blair byli jednym. To oni stanowili New Labour – mówi Matt Beech, historyk Partii Pracy i dyrektor Ośrodka Polityki Brytyjskiej na Uniwersytecie w Hull. Blaira interesowała polityka zagraniczna i sprawy wewnętrzne, a cała reszta przypadła Brownowi. On wprowadzał w życie większość reform, uważanych dziś za zdobycze New Labour, jak powszechna płaca minimalna, nowoczesna polityka rynku pracy, kredyty podatkowe dla pracujących rodzin czy potężne inwestycje w służbę zdrowia i edukację publiczną. Został drugim premierem.
Sukcesy reformatorskie szły jednak na konto przebojowego Blaira, a Brownowi napisano rolę nudnego księgowego, choć to on zapewnił Wielkiej Brytanii dekadę wzrostu gospodarczego, a rządowi środki na finansowanie jego ambitnych projektów. Jedynym ważnym posunięciem, w którym zagrał solową rolę, było przekazanie polityki monetarnej w ręce Banku Anglii tuż po objęciu władzy. Potem zostały mu już tylko parady z czerwoną walizeczką, w której minister finansów zanosi co roku budżet do Westminsteru.
Skazany na czekanie, za zamkniętymi drzwiami lubił demonstrować swoją władzę, wywracając do góry nogami budżety resortów i okazując lekceważenie innym ministrom. Przede wszystkim tropił jednak potencjalnych rywali, ludzi, którzy mogliby pokrzyżować umówioną sukcesję. Przez listę podejrzanych przewinęli się po kolei sekretarz stanu Robin Cook, naczelny spin doktor Blaira Peter Mandelson i najgroźniejszy, młody sekretarz ds. zdrowia Alan Milburn. Pierwszy zmarł, drugi trafił na banicję do Brukseli, trzeci sam podał się do dymisji.
Im bardziej Brown się niecierpliwił, tym dłużej Blair zwlekał z oddaniem premierostwa. W 2006 r. od stołka odspawać musiała go własna partia, prosząc w półoficjalnym liście, by dla dobra New Labour wskazał termin swojej rezygnacji. Blair zgodził się ustąpić w ciągu 12 miesięcy, ale dopiero w maju ubiegłego roku podał ostateczną datę przekazania władzy. 27 czerwca 2007 r. Gordon Brown został wreszcie premierem. Pierwsze, co zrobił, to usunął z nazwy Partii Pracy blairowski przedrostek „Nowa”.
Pustelnik z Downing Street
Wejście miał doskonałe. Dwa dni po zmianie warty udaremniono zamach terrorystyczny w Londynie, dzień później zamachowcy próbowali wysadzić dworzec lotniczy w Glasgow, w lipcu kraj nawiedziła seria gwałtownych powodzi, a w sierpniu pojawiło się nowe ognisko pryszczycy. Brown dał pokaz sprawnego zarządzania kryzysowego – londyńczyków uspokoił, powodzian odwiedził, pryszczycę poskromił. Brytyjczycy zobaczyli w nim doświadczonego i kompetentnego przywódcę.
Nieco inne zdanie mieli koledzy w Europie. Na kontynencie nie zapomniano mu, jak w 2003 r. zablokował wejście Wielkiej Brytanii do strefy euro, więc mało kogo zdziwiło, gdy jako premier spóźnił się trzy godziny na ceremonię podpisania traktatu lizbońskiego. Unia zawsze go nudziła, a resztą świata, wyjąwszy Stany Zjednoczone, po prostu się nie interesował. W Berlinie przezywają go „pustelnikiem z Downing Street”.
Ale w kraju notowania Browna wystrzeliły w górę, a latem ubiegłego roku członkowie rządu zaczęli opowiadać dziennikarzom, że premier ogłosi przedterminowe wybory, by zgarnąć premię za odejście Blaira, a sobie zapewnić demokratyczny mandat. Ale Brown się zawahał i w październikowym wywiadzie dla BBC ogłosił, że wyborów nie będzie. To był wielki błąd. – Wyborcy zobaczyli człowieka, który zabiegał o tę posadę latami, a gdy już ją zdobył, nie potrafi podjąć decyzji – mówi Beech.
Osaczony
Premier wystraszył się najnowszych sondaży. To, co w lecie zapowiadało się na łatwe zwycięstwo, jesienią zamieniło się w niepewny pojedynek, a Brown nie był gotów na starcie z młodym liderem torysów Davidem Cameronem. Przyczyną osłabienia była wrześniowa zapaść Northern Rock, pierwszego europejskiego banku, dotkniętego amerykańską zarazą złych hipotek. Kolejki do wypłat, niewidziane na Wyspach od 150 lat, podważyły zapewnienia Browna, że brytyjska gospodarka jest odporna na kryzys w Ameryce.
Gdy w lutym rząd przejął Northern Rock, renoma Browna jako mistrza polityki gospodarczej była już w drzazgach. Nacjonalizacja – pierwsza od dekad i na długo przed jesienną falą upaństwowień po obu stronach Atlantyku – pachniała starą Partią Pracy. Podobne skojarzenia budził styl rządów. Jeszcze w listopadzie rząd zgubił dane 25 mln odbiorców zasiłków rodzicielskich, a w kwietniu notowania Browna dobiła reforma podatkowa, znosząca 10-proc. próg dla najbiedniejszych.
Cameron ruszył do ataku, łajając rywala co środę podczas tradycyjnych pytań do premiera w parlamencie. Z drżącymi rękami, bezładną fryzurą i nerwową dykcją Brown robił wrażenie osaczonego, Cameron triumfował. – Cóż za zadziwiająca transformacja ze Stalina w Jasia Fasolę – ironizował w Izbie Gmin poseł Liberalnych Demokratów Vince Cable, nawiązując do niepochlebnych opinii o rządach Browna w ministerstwie skarbu.
Przywódca-bohater
Wyborcy wyciągnęli wnioski. Notowania Camerona poszły w górę, Browna runęły w dół, a przepaść między ich partiami urosła do 20 proc. W maju laburzyści przegrali z kretesem wybory samorządowe, zaliczając najgorszy wynik od 40 lat i tracąc władzę w Londynie. Przegrali też trzy mandaty w wyborach uzupełniających do parlamentu, m.in. w rodzinnych stronach Browna, okręgu Glasgow East, który zawsze przypadał lewicy. Po tej serii porażek blairyci zaczęli otwarcie zabiegać o wymianę premiera, typując nawet potencjalnego następcę, sekretarza stanu Davida Milibanda.
Zła passa odwróciła się jesienią, gdy kryzys finansowy na dobre rozlał się po świecie. Na wrześniowym zjeździe Partii Pracy Brown ogłosił, że „to nie czas dla nowicjuszy”, a w październiku, gdy reszta europejskich przywódców z przerażeniem obserwowała spadające indeksy i zaklinała rynki gwarancjami bez pokrycia, przedstawił całościowy plan rekapitalizacji brytyjskich banków. Był tak dobry, że skopiowały go błyskawicznie największe kraje europejskie, a Henry Paulson włączył do własnego programu.
Premier-księgowy z dnia na dzień został przywódcą-bohaterem. Brown poszedł za ciosem i przygotował pakiet reform światowego systemu finansowego, który zawiózł na sobotni szczyt G20, zwołany zresztą również z jego inicjatywy. W mistrzowskim posunięciu ściągnął też do rządu dawnego wroga i blairystę Petera Mandelsona, gasząc w ten sposób partyjną rebelię. – Kryzys uratował to premierostwo – mówi Beech.
Na początku listopada laburzyści obronili niespodziewanie mandat w czwartych w tym roku wyborach uzupełniających, a przewaga torysów skurczyła się o połowę. Ale specjaliści przestrzegają. – To doraźny efekt reakcji Browna na kryzys finansowy, ale stosunek sił wciąż wskazuje na jego przegraną w wyborach – mówi Martin Boon z centrum badania opinii publicznej ICM.
Te muszą odbyć się najpóźniej w 2010 r. i będą dla laburzystów politycznym Kilimandżaro. Czwarte zwycięstwo z rzędu to wyczyn, który udał się dotychczas tylko konserwatystom. Zniechęcenie wyborców po ostatniej kadencji Johna Majora było tak wielkie, że wzmocniło tylko triumf Blaira w 1997 r. A Brown ma na karku pierwszą od 17 lat recesję w Wielkiej Brytanii, według MFW najgorszą w Europie i przypuszczalnie dłuższą niż ta w Ameryce.
Taka prognoza to zła wiadomość dla każdego premiera, a zwłaszcza byłego ministra finansów, który chełpił się „najdłuższym nieprzerwanym okresem wzrostu”. Kryzysu nie powstrzyma, nie uniknie natomiast zarzutu, że nie walczył z rosnącym zadłużeniem gospodarstw domowych i wspierał boom londyńskiego City, którego zapaść ciągnie dziś w dół całą gospodarkę. Brytyjczycy chcą, by pozostał premierem do końca recesji, ale potem woleliby widzieć na jego miejscu młodszego Camerona.
Ale dla Browna przegrane wybory mogą okazać się przepustką do znacznie ciekawszej kariery. W sam raz nadawałby się na szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który ma w przyszłości pełnić funkcję globalnego nadzoru finansowego. Jako księgowy światowej gospodarki miałby większą władzę niż dzisiaj, mógłby też połączyć swoje dwie pasje: projektowanie ładu finansowego i walkę z biedą. No i zdeklasowałby Tony’ego Blaira.