Wiadomo na pewno, że dzień będzie wzniosłej symboliki i wyjątkowych rocznic: w kilka dni po siedemdziesiątych urodzinach słynnego przywódcy ruchu na rzecz praw człowieka Martina Luthera Kinga pierwszy w historii Afroamerykanin stanie na trybunie pod Kapitolem i złoży dłoń do przysięgi na Biblii, która należała do Abrahama Lincolna. Wstępujący prezydent, autor dwóch bestselerowych książek i urodzony orator, słynny ze swych porywających przemówień, z pewnością nie rozczaruje tych, którzy spodziewają się usłyszeć popis pięknej angielszczyzny i mocnych, zapadających w pamięć stwierdzeń.
Z niemal stuprocentowa pewnością można przewidzieć, że nie zabraknie w inauguracyjnej przemowie wzmianki o nadziei i zmianie, z którymi Obama pragnie być kojarzony. Jak nigdy chyba wcześniej można być jednak pewnym, że i rodacy zgromadzeni przy Pennsylvania Avenue, i ci, którzy obejrzą inaugurację w telewizji, a także ci, którzy nawet nie będą jej śledzić zapamiętają ją nie tylko ze względu na jej historyczną wyjątkowość. To będzie jedna z tych mów inauguracyjnych, którą Amerykanie pamiętać będą po to, by za cztery lata wyjątkowo skrupulatnie rozliczyć nowego prezydenta z tego, co w niej obieca.
Zaproszenia jak ciepłe bułeczki
Trawają gorączkowe przygotowania, którym towarzyszy większe niż kiedykolwiek zainteresowanie mediów i Amerykanów. Nawet próba generalna przysięgi prezydenckiej pod Kapitolem - podobne próby towarzyszą wszystkim doniosłym imprezom w stolicy - doczekała się dokładnego obfotografowania, opisania i kilkusetosobowego tłumu gapiów. Od miesięcy wszystkie pokoje hotelowe w Waszyngtonie są zarezerwowane; nawet niektóre prywatne mieszkania, położone niedaleko miejsc, gdzie odbędzie się inauguracja, zostały przez obrotnych właścicieli wynajęte turystom.