Chroniąc oczy przed wpadającymi do chaty żółtymi smugami światła kapitan Kapa grzebie w dochodzącym na palenisku garnku ryżu. Pół tuzina partyzantów, którzy wrócili właśnie z patrolu, pali tytoniowe skręty, starając zachowywać się tak, jakby wizyta cudzoziemca w ich szeregach była codziennością. Wreszcie któryś pyta: - Czy to prawda, że księżna Diana zginęła w wypadku?
Aby dostać się do wsi Ler Wah, gdzie stacjonuje 9. batalion partyzantki Karenów od blisko 60 lat bijącej się z birmańskim wojskiem, trzeba nielegalnie przekroczyć graniczną rzekę między Tajlandią i Birmą, a później siedem dni iść przez góry porośnięte malaryczną dżunglą. Kapitan Kapa, wracając z tajskiej strony pogranicza, gdzie w obozie dla uchodźców mieszkają jego żona i trójka dzieci, przebył tę trasę przed tygodniem. Widzi się z rodziną dwa razy w roku przez cztery tygodnie.
Trzy dni temu jego pluton stoczył walkę z oddziałem reżimowego wojska, chroniąc przysiółek przed spaleniem. - Zaczęło się - opowiada Kapa - kiedy birmańscy żołnierze podkładali ogień pod drugi dom. Po pierwszych strzałach wycofali się i zajęli pozycje za ostatnimi chałupami wioski. Mieliśmy trzydziestu ludzi. Oni dwukrotnie więcej. Po półgodzinnej wymianie ognia wycofali się. Nikt z naszych nie został ranny, o ich stratach nie wiemy.
Z dwóch spalonych chat zostały czarne plamy popiołu. Wieśniacy zbiegli do Tajlandii do obozów dla uchodźców, gdzie wedle szacunków Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców koczuje 140 tys. Karenów. Część schroniła się w dżungli, gotowa wrócić, kiedy minie niebezpieczeństwo. - Pilnujemy, by wojsko nie spaliło wsi - mówi Kapa, wpychając do ust garść ryżu z pastą rybną, cuchnącą zawiesiną z rybich odpadów.