Mołdowa miała ostatnio swoje pięć minut w mediach. Analitycy analizowali, komentatorzy komentowali. Czy to już kolorowa rewolucja, czy jeszcze nie? Byłem tam, chłonąłem emocje protestującego tłumu, rozmawiałem z ludźmi. I z tymi, co demonstrowali, i z tymi, co się od protestów trzymali z daleka. I rzecz nie w tym, czy rzeczywiście miały miejsce fałszerstwa wyborcze, czy nie. Chodzi o mołdawską młodzież. O to, że wyszła na ulicę, żeby głośno powiedzieć: my chcemy Unii Europejskiej! Bruksela powinna tego głosu z uwagą wysłuchać. Zapominając o tym, co stało się później.
„Rumunia to moja ojczyzna"
6 kwietnia, poniedziałek, wiosenne popołudnie w Kiszyniowie. Słońce praży, ciepło, piękna pogoda. Zbudowana w latach 30. XIX w. Cerkiew Narodzenia Pańskiego z wolna zapełnia się wiernymi. Prawosławni obchodzą właśnie święto Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy. Ale znacznie więcej ludzi zaczyna się gromadzić naprzeciwko, pod pomnikiem hospodara Stefana Wielkiego. W zasadzie sama młodzież. Średnia wieku nie przekracza chyba 23 lat. Skrzyknęli się - jak mi później mówiono - przez serwisy społecznościowe w internecie i esemesy. Dwa dni później w kraju zaczną się problemy z siecią i zasięgiem.
Przyszli oburzeni wstępnymi wynikami wyborów. Nie wytrzymali na wieść o zwycięstwie rządzącej od 8 lat w Mołdowie Partii Komunistycznej. Zwycięstwie, może i nie przygniatającym, ale dającym akurat tyle mandatów, żeby potem móc wybrać w parlamencie swojego prezydenta. Zamiejscowi studenci wściekli, że nie mogli głosować w stolicy. Uzyskanie odpowiedniego papierka z macierzystej komisji wyborczej znacznie przekraczało ich możliwości finansowe. Gromadzą się spontanicznie, w mało zorganizowany sposób.