Zdaję sobie sprawę, że pisanie o przyszłości to ryzykowne przedsięwzięcie, a jednak się wydaje, że jesteśmy świadkami pierwszych przedśmiertnych drgawek republiki islamskiej. W tej agonii Mir Husajn Musawi najprawdopodobniej odegra mniejszą rolę niż Neda Agha Soltan, której los w niezatarty sposób symbolizuje tragedię szyicką: męczeństwo w obliczu barbarzyńskiej niesprawiedliwości. Neda Soltan uosabia coś jeszcze: nowoczesność.
Całkiem możliwe, że sprawy mają się mniej więcej tak, jak na to wygląda: społeczeństwu przedstawiono wyniki sfałszowanych wyborów, niepokoje społeczne wywołały przemoc ze strony państwa. Ale zastanówmy się. Skoro po stosownej zwłoce najwyższy przywódca Ali Chamenei ogłosił 51-procentowe zwycięstwo prezydenta Mahmuda Ahmadinedżada, to Iran (i cały świat) właściwie mógł przytaknąć i żyć dalej. Całkiem możliwe, że chełpiono się przytłaczającym zwycięstwem, by móc wprowadzić terror i sankcje.
W 1997 roku reżim czuł się na tyle silny, że ogłosił zaskakującą wygraną prezydenta Mohameda Chatamiego, który również odniósł miażdżące, 60-procentowe zwycięstwo w radosnych wyborach przez nikogo niezakwestionowanych. Chatami, choć duchowny, miał znacznie bardziej liberalne poglądy niż technokrata Musawi (który podczas wojny irańsko-irackiej był na prawo od Chameneiego). Okrzyknięty entuzjastycznie „ajatollahem Gorbaczowem", Chatami wkrótce zaczął mówić o „rozważnym dialogu", który zamierzał zainicjować ze Stanami Zjednoczonymi. Wyglądało na to, że międzynarodowa izolacja zostanie złagodzona.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że proces ten wymaga czasu. W czerwcu 2001 roku Chatami został ponownie wybrany na prezydenta, uzyskując 78 proc. głosów. Siedem miesięcy później prezydent George W. Bush wygłosił przemówienie o osi zła (jedno z najbardziej szkodliwych w dziejach Ameryki), a teherańska wiosna dobiegła końca.