Powyższym cytatem rozpoczynał jeden z rozdziałów swojej książki „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny”. Niezapomniany prof. Andrzej Szczeklik, mistrz leczenia przypadków trudnych i beznadziejnych, nieraz w kilka sekund potrafił wyczytać z twarzy pacjentów symptomy choroby.
Na miłość ludzkość od wieków poszukuje lekarstwa, a właściwie trzech lekarstw. Jedni pragną wyleczyć się z cierpienia i bólu, jakim jawi im się ten stan, zwłaszcza nieodwzajemniony. Drudzy oczekują eliksiru, który można by zadać drugiej osobie i wzbudzić w niej wzajemne szaleństwo. Trzeci rodzaj „pacjentów” pragnie niezawodnego, godnego naszych czasów specyfiku, superskutecznej pigułki, która bezzwłocznie rozpali namiętność i podniesie erotyczne możliwości partnerów.
Miłość zatem ze wszech miar wydaje się wyzwaniem dla medycyny. Nawet prof. Szczeklik, zdeklarowany przeciwnik rozkawałkowywania jej na wąskie specjalności, zastanawiał się, czy nie należałoby tu stworzyć osobnej dziedziny, skoro leczenia z tej przypadłości podejmowało się tak wielu przed nim.
W poszukiwaniu antidotum
W IV w. Oribasius z Pergamonu pisał, że ugodzonych strzałą Amora cechuje bezsenność i smutek, trzepotanie powiek i zapadnięte oczy. Coś podobnego do melancholii. Uważał nieodwzajemnioną miłość za chorobę jak inne, którą każdy medyk powinien umieć rozpoznać i leczyć. Zalecał wino, kąpiele, ćwiczenia fizyczne, teatr i muzykę, a dla pogrążonych w najcięższych cierpieniach miał terapię szokową: należało ich przestraszyć.
„Strategia ta przypomina gwałtowne i niespodziewane wykrzyknięcie Buuu! do kogoś, kto ma czkawkę” – konstatuje prof. Szczeklik, nie rozstrzygając, czy to kuracja skuteczna.
W XVIII w.