Marcin Wilk: Nadal Pan wstaje o 5 rano, by pisać?
Marek Krajewski: O 6. Ale w dalszym ciągu piszę pięć godzin, do godziny 11. Mam kawę w termosie. Wcześniej jem bardzo małe śniadanie, które wieczorem przygotowuje moja żona. Jakaś mała kanapka, może ciastko. To wszystko.
Starczy energii?
Chyba tak. Sprawdziłem, że najlepiej pracuje mi się w okolicach godziny 8-9.
I jak wygląda taki poranek?
Siadam przy moim biurku w gabinecie. Tak wcześnie, bo do 11 jest spokój. Potem zaczynają się telefony. Odbiera je co prawda żona, która jest moim menadżerem, ale mimo wszystko ja te telefony słyszę. Poza tym ktoś zawsze przyjdzie. Na przykład nasze dorosłe dzieci. Około południa zaczyna się więc życie codzienne, które mnie rozprasza.
Podczas takiego poranka w gabinecie wszystko jest wyłączone i drzwi zamknięte?
Absolutnie. Komórka, radio, Internet – wyłączone, drzwi – zamknięte. Wtedy siedzę i pracuję.
Bliscy to wyczuli, czy o ten święty czas pracy trzeba było walczyć?
Oni zdają sobie sprawę, że to czas, kiedy trzeba ze mną obchodzić się delikatnie. Poza tym moja żona wie, które sprawy są pilne i kiedy trzeba porozmawiać o tym natychmiast. Ustaliliśmy to wspólnie.
Doskonała żona!
Są poza tym jeszcze inne plusy tej sytuacji. O godz. 11, kiedy jem duże, ogromne śniadanie, okazuje się, że mam przed sobą cały dzień. Niektórzy zaczynają dopiero o tej porze aktywność zawodową, a ja wtedy mam już wszystko z głowy. Mogę się zająć sprawami rodzinnymi, iść na spacer – na przykład z moją ukochaną suczką.