KATARZYNA CZARNECKA: – Sława, dostatek, spełnienie zawodowe, miłość, fajna wielopokoleniowa rodzina – większość ludzi pewnie tak wyobraża sobie dobrostan. Było to panu przeznaczone? Wierzy pan w przeznaczenie?
JERZY STUHR: – Mam czasem poczucie (może to się dzieje z wiekiem?), że się minąłem z przeznaczeniem. Dochodzę do wniosku, że największą satysfakcję w byciu artystycznym daje słowo pisane.
Pisze pan książki, więc doszedł pan do tego punktu.
Tak, ale teraz to już są substytuty. Myślę, że kiedyś, w młodości, powinienem był się temu poświęcić.
Wybrał pan błędnie?
Zawsze wiedziałem, że nie mieszczę się w kategoriach przymusu, dyscypliny narzuconej przez kogoś. Że moim przeznaczeniem jest dążyć ku wolności. I rozważając różne możliwości, doszedłem do tego, że aktorstwo mi na to pozwoli. A później zobaczyłem, że ta droga jest trochę ograniczona.
Bo nie może pan mówić własnym słowem?
Nie, aż tak to nie – film otworzył mi bardzo drogę do zrzucenia kostiumu, mówienia od siebie, zajmowania stanowiska. Bardziej chodzi o techniczne uwarunkowania: ten aparat uwarunkowany jest współpracą z wieloma ludźmi, wschodami i zachodami słońca na planie. A pisząc, mam tylko kartkę papieru i jestem bardziej wolny.
To też wymaga dyscypliny.
Mam ją w sobie – od rodziny, ze szkoły, z wojska. Nigdy np. nie wybierałem sobie, że czegoś się nie będę uczył. Nie, dawaj wszystko. Rysunek techniczny, przysposobienie wojskowe, astronomia. Język rosyjski, traktowany jako narzucony, a jednak się w nim rozkochałem. Później mi się przydało. A wracając do przeznaczenia, to w pewnym momencie wymyśliłem, że przecież mam wolną wolę, więc mam na nie wpływ.