Janusz Wróblewski: – 6 marca kończy pan 90 lat. Czuje się pan szczęśliwy, spełniony?
Andrzej Wajda: – Wie pan, że chyba mogę tak powiedzieć. Nigdy nie przypuszczałem, że przeżyję wojnę. Potem znalazłem dla siebie miejsce w Akademii Sztuk Pięknych, szkole filmowej, kinematografii. Trafiając w odpowiedni czas, mogłem nakręcić pewne filmy. Co prawda na „Człowieka z marmuru” czekałem 13 lat, lecz wciąż byłem młody. Nie sądziłem tylko, że dożyję dziewięćdziesiątki. Gdybym to wiedział, może bym się tak nie spieszył.
Bał się pan, że nie zdąży?
W Polsce życie biegło bardzo energicznie. Sytuacja nie była pewna. Każdego dnia zastanawiałem się, czy uda mi się skończyć film, czy zdołam wyjechać ze spektaklem za granicę. A teraz życie starego człowieka jeszcze przyspieszyło. Dzień staje się krótszy, lekko licząc, o połowę. Niby wygląda tak samo, a wszystko mija błyskawicznie. To, co zapisałem w kalendarzu, że powinienem zrobić jutro, robię pojutrze.
Jakie ma pan marzenia?
Z Jerzym Janickim nakręciłem kiedyś dokument „Marzenia są piękniejsze” o filmach niezrealizowanych. Wciąż uważam, że rzeczy, których się nie zrobiło, są najpiękniejsze. A nie zrealizowało się to, że mogłem zostać amerykańskim reżyserem. Gdyby „Popiół i diament” miał prawo wstępu na zagraniczne festiwale, gdyby władza zezwoliła mi z nim jeździć po świecie, pracowałbym w Hollywood.
Chciał pan?
Nie, i nie żałuję. Zawsze chciałem mieszkać i pracować tu. Z tej prostej przyczyny, że o innych krajach nie miałem nic do powiedzenia. A w polskich sprawach jako tako się orientowałem, bo czytałem POLITYKĘ (śmiech).
A jak się pan odnajduje w Polsce po „dobrej zmianie”?