Bułgaria i Bałkany - kolejna biała plama w naszej filmowej świadomości. Jak zwykle okazją do naniesienia konturów będzie międzynarodowy festiwal Meżdunaroden Film Fest, którego 12. edycja zorganizowana została w Sofii między 6 a 16 marca. Dość osobliwa to impreza: narodziła się jako trochę muzyczny, trochę uliczny manifest. Dyrektor jest jednocześnie gitarzystą, producentem i dystrybutorem. I wszędzie obecnym: zapowiada filmy, ściska się i całuje ze wszystkimi gośćmi, prowadzi galę nagród (ewenement!), a po niej - gra z rockowym zespołem. Stefan Kitanow, zwany też Kitą, uwielbiany jest przez swoją ekipę i przyjaciół, ma niesforną grzywkę i uroczy uśmiech łobuziaka, niemniej jego mieszanie ról (niektóre konkursowe i nagrodzone filmy były przezeń koprodukowane) może budzić wątpliwości.
Zresztą konkurs w ogóle był najsłabszą częścią festiwalu, tradycyjnie koncentrującego się na kinie bułgarskim (nagrody za pełen i krótki metraż, sekcje dokumentów) oraz bałkańskim (nagroda i sekcja). Kino bułgarskie? Żywo rozwijająca się firma dystrybucyjna Vivarto zrobiła nie tak dawno w Warszawie miniprzegląd, m.in. ze świetnymi „Listem do Ameryki" i „Śledztwem" Igliki Trifonowej (obecnej w jury w Sofii). Ale to był wybór z siedmiu lat, staranna selekcja win. Bułgarskie produkcje, oglądane jedna po drugiej w degustacji rocznikowej, smakują nieco bardziej gorzko i płasko. Przede wszystkim to kino dotknięte TVirusem: serialowe scenariusze i dialogi, nadekspresyjne aktorstwo, niewiarygodne rozwiązania, tanie emocje, wreszcie niemal zupełny brak głębi obrazu, świadomości czy oryginalności formy. Jasne, to zarzuty które można postawić wielu kinematografiom byłego bloku wschodniego, nie zawsze mogącym poszczycić się taką tradycją jak węgierska, jugosławiańska czy polska. Można tylko mieć nadzieję, że to tylko pewien etap, stan przejściowy, jaki panował też w Rumunii przed 2000 rokiem.