Politycy mówią: mnóżcie się. Właściwie wszyscy – niezależnie co pod tym określeniem rozumieją – chcą jakiejś polityki prorodzinnej, żeby wspierać dzietność. W dyskusji publicznej obowiązuje dogmat zastępowalności pokoleń: powinno rodzić się tylu Polaków, ilu odchodzi do wieczności. To – wraz z reformą emerytalną – ma nas uratować przed katastrofą finansową, społeczną, polityczną. Im bardziej na prawo, tym bardziej traktowane jest to w kategoriach być albo nie być Państwa i Narodu.
Ale gdy przyjrzeć się szczegółowym prognozom demograficznym, sięgającym nawet 2050 r., to widać, że tej Wisły nie da się już zawrócić. Będzie nas mniej. Demografia uważa to za pewnik wynikający z twardych danych.
A przecież pojawiają się jeszcze trendy obyczajowe, zjawiska związane z filozofią i stylem życia czy przemiany psychospołeczne, które tę demograficzną tendencję jeszcze nasilą. To też już raczej pewne. Może zamiast walczyć o dzietność i rozrodczość, lepiej zacząć godzić się z tą nową rzeczywistością.
Pewnik pierwszy: będzie nas mniej
Z prognozy demograficznej ONZ wynika, że w ciągu 30 lat ubędzie 6 mln Polaków. Około 2050 r. mamy być czwartym na liście najszybciej wyludniających się krajów na świecie, zaraz po Rumunii, Rosji i Łotwie.
Nawet gdyby kobiety nagle, z niewiadomych powodów, zaczęły rodzić na wyścigi, wiadomo, że potencjalnych matek jest mało i więcej nie będzie. To dzisiejsze 5–15-latki. Dziewczynek w tym wieku jest w Polsce ok. 1,8 mln. O 1,4 mln mniej niż kobiet 25–35-letnich, będących dziś w okresie najbardziej sprzyjającym prokreacji. Nie urodziło się ich wystarczająco wiele, by urodzić te oczekiwane miliony dzieci.
W dodatku te, które są, urodzą swoje dzieci później, co się zawsze przekłada na ewentualne decyzje o kolejnych potomkach.