Sala pęka w szwach, pytania są inteligentne, autor błyskotliwy, a po autografy ustawia się kolejka ładnych dziewczyn lub chłopców. Tak oczywiście może wyglądać spotkanie autorskie. Może być jednak zupełnie inaczej. W filmie „Trzeci człowiek”, na podstawie powieści Grahama Greena, bohater, autor podrzędnych westernów, dopiero stojąc przed publicznością orientuje się, że biorą go za kogoś innego, za bardzo ambitnego pisarza. Zadają mu pytania o Joyce’a i strumień świadomości. – Strumień czego? – dziwi się pisarz, który nawet nie słyszał o Joysie. Na szczęście jego odpowiedzi wszyscy uznali za żarty ekscentryka.
Zwykle spotkanie autorskie nie przypomina komedii pomyłek, choć publiczność niekoniecznie musi wiedzieć, z kim się spotyka. W małych miejscowościach – jak opowiada Michał Witkowski – bywa, że na sali siedzą trzy panie, które przyszłyby na cokolwiek, nawet na kurs haftu. Czekają, że się im coś interesującego opowie, bo przyszły na spotkanie z „ciekawym człowiekiem”. I pisarz musi być przygotowany, żeby miło porozmawiać o podróżach, znanych ludziach albo serialach. Tak czy siak, spotkania autorskie są potrzebne i autorom, i publiczności. – Obie strony przeżywają to samo: dowartościowanie. Pisarz jest pożądany jako osobowość. Publiczność jest szczęśliwa, że mogła się zbliżyć do twórcy – mówi Mariusz Szczygieł.
Bywa jednak i tak, że nie przychodzi nikt. Janusz Głowacki wspomina: – Miałem takie spotkanie, na które nikt nie przyszedł. Siedzieliśmy we dwójkę z bibliotekarką, piliśmy kawę, zapadała ciemność. Nagle usłyszeliśmy kroki na ulicy. O! ktoś idzie – ucieszyła się bibliotekarka. Ale to był tylko mężczyzna, który chciał wypożyczyć książkę, ale zapomniał tytułu.