Dwóch, może trzech chłopaków ma wieżę. Reszta napitala z laptopa albo telefonu – odpowiada 17-letni Andrzej, gdy pytam o stan nagłośnienia w licealnej bursie. Rekonesans w akademikach potwierdza, że bezpowrotnie minął czas, gdy wprowadzanie się do pokoju studenci zaczynali od rozpakowania pudła ze sprzętem stereo. Obecnie większości wystarcza laptop z głośniczkami wielkości puszki po coli. Są i tacy, którzy poprzestają na smartfonie ze słuchawkami. I tak dobrze, jeśli zewnętrznymi, nakładanymi na uszy, a nie dousznymi „guzikami” dorzuconymi gratis od producenta telefonu.
– Po co inwestować wielomiesięczne kieszonkowe w solidny sprzęt, gdy potem słucha się na nim kiepskiej jakości plików mp3 – zauważa Jerry Del Colliano, ekspert rynku audio i wykładowca University of Southern California. Wraz z kolegami z uczelni na bieżąco obserwował, jak uwodzeni wygodą cyfrowej muzyki i przenośnych odtwarzaczy mp3 młodzi zapominali stopniowo o kwestii brzmienia. Bo mierną jakość nagrań wynagradzała im ich ilość, czyli możliwość zmieszczenia całej kolekcji płytowej w kieszeni spodni. – Byliśmy zdumieni, że tak łatwo zaakceptowali mp3 – przyznaje Del Colliano. – I to studenci muzyki! Deklarowali, oczywiście, troskę o brzmienie, ale po chwili znajdywali w internecie jakiś kawałek i zachwycali się nim, niezrażeni degradacją dźwięku.
Tyle że na tolerowaniu lichych mp3 wcale się nie skończyło. Prof. Jonathan Berger ze Stanfordu od 12 lat puszcza swoim studentom nagrania o różnym stopniu kompresji (im wyższa, tym mniejszy rozmiar pliku, ale i gorsza jakość). Następnie pyta ich o doznania. I co roku wzrasta odsetek tych, którzy wolą empetrójki od krystalicznych płyt CD. Fakt ten Berger przyjmuje ze smutkiem, lecz tłumaczy prostą analogią: ich dziadkowie przywiązali się do ciepłego, miękkiego brzmienia winyli, mimo że wynikało ono z niedoskonałości tego nośnika.