Janusz Wróblewski: – Pięć lat temu po nakręceniu „Po sezonie” z Niemczykiem i Cielecką pożegnał się pan z kinem. Miał pan wieść spokojny żywot emeryta w mazurskiej posiadłości.
Janusz Majewski: – Zająłem się pisaniem książki wspomnieniowej o Lwowie, o czasach okupacji i zawiłych dziejach moich przodków. Kiedy posłałem niegotową jeszcze powieść wydawcy (Wydawnictwo Marginesy), zapytano mnie, czy może jednak nie chciałbym jej sfilmować. Zaczął mnie do tego też namawiać mój producent. Nie było wyjścia.
Z liczącego blisko 500 stron tomu „Małej matury” zdecydował się pan przenieść na ekran tylko ostatnią część, poświęconą okresowi tużpowojennemu. Dlaczego?
Ze względów produkcyjnych wydawało się to najbardziej realne. Akcja dzieje na przestrzeni dwóch lat w Krakowie, który szczęśliwie ocalał z okupacyjnej pożogi. Stoją mury, zabytki, kościoły, żadnych dekoracji nie trzeba było budować. Bohater jest ten sam, nie zmienia się fizycznie (w powieści opowiadam o nim od urodzenia), mamy jedną grupę wiekową, jedną klasę...
Czesław Miłosz w „Prywatnych obowiązkach” pisał, że okres zdobywania władzy przez komunistów nigdy nie został należycie przedstawiony. Obrósł w cukierkowo-propagandowe mity. Pan chciał poprawić ten zakłamany obraz?
Można powiedzieć, że szala przechyliła się teraz w drugą stronę. Współczesna młodzież wyobraża sobie, że powojenna Polska to ponury gułag. Prawda jest inna.
Terroru nie było?
Był, zwłaszcza na wsiach, gdzie toczyła się regularna wojna domowa. Pacyfikowano ludność cywilną, rozmaite bandy podszywały się pod zbrojne podziemie, które bezlitośnie tępiono pod pozorem walki z „wrogiem ludu”.