Za ubiegłoroczne kataklizmy słono zapłacili sami poszkodowani, przede wszystkim mieszkańcy Polski południowej, i państwo. Ale są i inne, bardziej dalekosiężne i nie mniej kosztowne następstwa. Wisłą i Odrą spłynęła do morza kolosalna masa gleb polskich gór i wyżyn. Te partie gór, które nie załapały się na transport rzeczny, na niespotykaną skalę spełzały ku dolinom, zapewne aby nie stracić następnej okazji do podróży nad morze. Za rok?
Ponad tysiąc lat temu nad południowym Bałtykiem funkcjonował duży i ważny port. Zawijali doń wikingowie z całej Skandynawii. Znaleziska świadczą o handlu zarówno z Nadrenią, jak i Bizancjum. Ten port to legendarne Truso. Przez wieki znane było tylko z dawnych przekazów. Poszukiwali go badacze niemieccy, ale na jego ślad natrafili dopiero polscy archeolodzy w latach 80. ubiegłego wieku. Truso leżało u ujścia Wisły, która wówczas uchodziła do Zalewu Wiślanego. Dziś z tej części Zalewu pozostał niewielki relikt w postaci jeziora Druzno. Z nieznanych bliżej powodów Truso przestało funkcjonować w XI w. Dwa wieki później najważniejszym portem tej części basenu bałtyckiego stał się Elbląg – świetnie położony, dostępny zarówno od strony lądu, z doskonałą drogą wodną, jaką była Wisła, jak i od morza. Niedługo cieszył się Elbląg swoją potęgą. Pod koniec XIV w. jego połączenia z morzem poprzez Mierzeję Wiślaną stawały się coraz płytsze. Znacznie dogodniejszym portem okazał się szybko rozwijający się Gdańsk, nawiasem mówiąc położony w miejscu, gdzie jeszcze niedawno szumiały fale zachodniej części Zalewu Wiślanego. Co sterowało tą dziwną wędrówką portów? Bezpośrednio – Wisła. Tak naprawdę – denudacja.
Denudacja jest trochę jak angielska królowa: panuje, ale nie rządzi. Obejmuje zespół procesów niszczących i – choć rzeczywiście nie rządzi wietrzeniem skał, erozją, osuwiskami, spłukiwaniem czy spełzywaniem gruntu – wszystkie te zjawiska realizują jej plan.