Kiedy Vicki Myron, dyrektorka biblioteki publicznej w Spencer w stanie Iowa, po raz pierwszy wzięła na ręce i delikatnie przytuliła małego rudzielca, wiedziała natychmiast, że to jest jej wielki kot. Takie rzeczy wie się instynktownie. W relacjach ze zwierzętami podobnie jak w relacjach z ludźmi zdarzają się i sympatie, i miłości, i antypatie od pierwszego wejrzenia. Język ciała, wydzielane feromony, wewnętrzny spokój – trudno powiedzieć, co ma tu decydujący wpływ. Między Vicki i kotem zadziałała chemia: ona poczuła, że ma kogoś bliskiego, własnego, kim musi się zaopiekować. Kot najwyraźniej odwzajemnił tę więź, poczuł się bezpieczny tak dalece, że bez protestu pozwolił się wykąpać. Mruczał.
Był mroźny styczniowy poranek 1988 r. Poniedziałek. Vicki zapamiętała każdy szczegół. Kociątko podrzucono do skrzyni przeznaczonej na książki jak martwy przedmiot.
Dewey trafił do biblioteki w Spencer w Iowa, do Vicki Myron, w trudnym momencie. Amerykę dopadł kryzys finansowy, w rolniczym stanie Iowa padały fermy, ziemia dramatycznie traciła wartość, skończyły się kredyty, upadały banki, a wkrótce zaczęły bankrutować firmy związane z rolnictwem. W Spencer splajtowała ogromna wytwórnia margaryny. Cały Środkowy Zachód prawie stanął. Zrobiło się beznadziejnie smutno. Biblioteka była takim miejscem, gdzie zatroskani mieszkańcy przychodzili przeczytać gazety, zazwyczaj w poszukiwaniu ofert pracy. Vicki dostrzegła, że obecność kota wpływa na zachowanie ludzi. „Dewey nie stworzył miejsc pracy. Nie ożywił w cudowny sposób gospodarki. Nasz kot był odskocznią od tej beznadziejnej sytuacji”. Nie ulegało kwestii, że miał w sobie tę dobrą energię, którą potrafił przekazać ludziom, odwracając ich uwagę i myśli. Zawsze zresztą, z wrodzonym darem, potrafił odnaleźć najbardziej potrzebujących pomocy.