Drużyny nie znoszą pustki, więc gdy jedni organizują nieszczęśnikowi szpital, chirurga, zabieg i szynę, inni na gwałt łatają dziurę w składzie, bo przecież choć ubyło kapitana, ratownika, gwiazdy zespołu, to zastępca musi się znaleźć. Gdy po kontuzji nie ma już śladu, rekonwalescenta wita się z otwartymi ramionami, ale miesiące przeleciały i jest się już tylko ekskapitanem, eksratownikiem, eksgwiazdą. Miejsca w pierwszym składzie w zamian za dawne zasługi nie ma co oczekiwać. Trzeba udowodnić, że jest się tak samo dobrym jak przed urazem. Albo nawet lepszym.
Sebastian Świderski, jeden z najlepszych polskich siatkarzy, w lipcu ubiegłego roku naderwał ścięgno Achillesa prawej nogi. Tydzień wcześniej robił badania, bo akurat pobolewało go to samo ścięgno lewej nogi. Prześwietlono oba. Diagnoza: w lewym niewielkie zapalenie, ale głupstwo; za to prawe zdrowe. I kilka dni później akcja, jakich Świderski rozegrał tysiące... gdy poczuł wściekły ból w prawej łydce. Mięsień łydki trzymał się na cienkim włosku ścięgna. – Całe szczęście, że się trzymał, bo miałbym siatkówkę z głowy nie na pół roku, lecz znacznie dłużej. Ale i tak pomyślałem, że to może być koniec kariery. Tym bardziej że tego rodzaju uraz zdarza się w siatkówce niezwykle rzadko. Nie miałem więc pojęcia, jak wygląda powrót po takiej kontuzji – opowiada Świderski. W czerwcu skończy 33 lata, siatkówka jest jego zawodem od szesnastu.
Nagłej kontuzji doznał też Łukasz Garguła, 29-letni pomocnik Wisły Kraków, swego czasu jeden z piłkarzy, których dla reprezentacji odkrył Leo Beenhakker. W 2009 r., w pucharowym meczu z Legią Warszawa, dostał piłką w głowę, stracił na moment świadomość, zachwiał się i upadł tak nieszczęśliwie, że zerwał więzadła krzyżowe w kolanie. – Gdy rehabilitant Wisły Filip Pięta usłyszał, jak do tego doszło, powiedział, że to zbyt absurdalne, by mogło być prawdziwe.