Małżonka jest w ciąży, więc chwilowo jest stracony dla spottingu – martwi się Cezary Zionkowski, lat 37, z zawodu informatyk, z zamiłowania planespotter. Zionkowski czuje się chwilowo stracony, bo planespotting jest hobby czasochłonnym. Najpierw trzeba spędzić kilka godzin przy płocie lotniska, fotografując lądujące lub startujące maszyny. Po powrocie do domu usiąść do komputera i przejrzeć zwykle kilkaset zdjęć. Fotografia cyfrowa bowiem zrewolucjonizowała spotting. Z tych kilkuset ujęć wybrać kilka, kilkanaście i opisać je: jaki jest na zdjęciu samolot (np. Airbus 320), do jakich należy linii (np. Wizz Air), jaki jest jego reg, czyli numer rejestracyjny (np. HA-LWB/4246). Potem data, lotnisko (np. Warszawa – Okęcie – EPWA), kraj i nazwisko autora. Tak opisane zdjęcie można przesłać na którąś z wielu stron internetowych poświęconych lotnictwu i spottingowi. Jej administrator zdecyduje, czy ujęcie nadaje się do umieszczenia w sieci.
Starszym spotterom wystarcza odnotowywanie danych. Inni specjalizują się w obserwacji i fotografowaniu samolotów wojskowych. Jeszcze inni w tzw. przelotówkach (RNAV spotting), czyli robieniu zdjęć maszynom, które są na wysokości przelotowej, 10 tys. m. Do tego potrzebny jest dobry sprzęt; oprócz lustrzanki – teleskop, luneta lub obiektyw astronomiczny.
Co sprawia, że dorośli faceci poświęcają tyle czasu i pieniędzy, żeby zatrzymywać w kadrze samoloty?
Namiastka latania
Michał Dembiński, lat 17, uczeń I klasy liceum z warszawskiego Bemowa, gdy chciał sfotografować największy samolot lądujący regularnie na Okęciu (MD 11 w barwach UPS), musiał nastawić budzik na trzecią w nocy.