Sportem narodowym staje się u nas ta dyscyplina, w której akurat odnosimy sukcesy. Gdyby nie fenomenalne występy Małysza, popularność skoków narciarskich pozostawałaby z pewnością na nieporównanie niższym poziomie. Nawet w ostatnich dniach można było usłyszeć w telewizyjnych debatach opinię – sport może nie najciekawszy, ale na Adama zawsze miło było popatrzeć.
„Orzeł z Wisły” stał się jednym z niewielu pozytywnych symboli, które połączyły rodaków. Często powtarzamy, że integrują nas klęski, traktowane jako znak dany nam po to, byśmy się zastanowili nad sobą, zaprzestali sporów i waśni. (Jak się to kończy, nie musimy przypominać).
Każdy sukces bywa u nas w jakiś sposób podejrzany. Wystarczy poczytać w Internecie komentarze po jakiejkolwiek wzmiance o nagrodzie dla rodzimego artysty czy odznaczeniu dla polityka. Jest takie powiedzenie, najprawdopodobniej wymyślone przez Polaków: Sukces opowiedziany w szczegółach niewiele różni się od klęski. Tymczasem o sukcesie Małysza można opowiadać w najdrobniejszych szczegółach i w klęskę się nie przemieni.
Dodajmy, iż symbol polskiego zwycięstwa, jakim stał się Małysz, ma jeszcze jedną cechę wyjątkową, jest mianowicie bardzo demokratyczny, niereglamentowany. (Nie bez znaczenia był też szczegół, że występy Adama pokazywała zawsze telewizja publiczna, a nie np. kodowana, jak to się teraz dzieje z wieloma sportami). Transmisje ze skoczni oglądali zarówno profesorowie wyższych uczelni, jak i przedstawiciele zawodów lokowanych na samym końcu tabeli społecznego prestiżu. Na czas startów naszego orła zawierano nawet rozejm w domowych wojnach o pilota i małżonkowie solidarnie wpatrywali się w ekran, co już przykładowo przy transmisjach piłkarskich stwarza poważne problemy i czasem kończy się awanturą.