Cezary Łazarewicz: – Dlaczego nie został pan muzykiem jazzowym? Grał pan przecież na kontrabasie i lubił jazz?
Marek Karewicz: – Kontrabas był duży i ciężki. Trudno woziło się go na skuterze, więc szybko przerzuciłem się na trąbkę. Grałem na niej trochę w zespole Six Boys Stompers, który z kolegami założyłem w latach 50. Przez pewien czas grał z nami na saksofonie Michał Urbaniak. Niestety, wyrzuciłem go z zespołu, bo podczas koncertów popijał wódkę, którą chował w wazoniku na scenie. Grałem więc jazz, ale nie byłem dobrym muzykiem i czułem, że nie jest to moje powołanie.
Postawił pan na fotografię?
Chodziłem wtedy do szkoły fotograficznej w Warszawie i robiłem zdjęcia wszystkiego, co się trafiło. Moim nauczycielem był Benedykt Dorys, który przed wojną wykonywał m.in. kobiece akty. To on mnie zainspirował mówiąc, że jeśli chcę fotografować profesjonalnie, muszę się w czymś wyspecjalizować.
I wybrał pan bliski sobie jazz.
A miałem robić akty? W życiu nie zrobiłem żadnego aktu, bo jak się panienka rozebrała, to po co ją fotografować? Konie mnie nie interesowały. Ani pejzaże. Od razu pomyślałem o jazzie. To był 1958 r., byłem już zarażony jazzem. Kilka lat wcześniej kolega, którego ojciec był kierowcą w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie, przywiózł z Ameryki gramofon i płytę, której wspólnie słuchaliśmy; Anita O’Day śpiewała na niej piosenkę „Drummer Men”. To zdarzenie zafascynowało mnie w sposób nieodwracalny. 30 lat później spotkałem Anitę w Niemczech.