Artykuł ukazał się w POLITYCE w kwietniu 2011 r.
Cezary Łazarewicz: – Pamięta pani, kiedy po raz pierwszy pani tekst rozśmieszył innych?
Maria Czubaszek: – Nie. Szczerze mówiąc, nie pamiętam również, kiedy mnie rozśmieszył. Pisanie w ogóle mnie nie bawi. To moja praca. Po prostu – dostaję zlecenie, muszę coś napisać, to piszę. Staram się, by zamawiającemu się spodobało. Mój mąż Wojciech Karolak mówi, że w tekstach nie staram się być śmieszna. Piszę tak, jak myślę.
Może brakuje pani poczucia humoru?
Na własny temat? Raczej nie. Agnieszka Osiecka napisała kiedyś, że nie chciałaby być śmieszną staruszką. A ja chyba jestem. Natomiast moje teksty śmieszą mnie tylko wtedy, gdy słyszę je w wykonaniu Ireny Kwiatkowskiej, Jurka Dobrowolskiego, Wojtka Pokory, Krzyśka Kowalewskiego i paru innych świetnych aktorów, z którymi miałam szczęście pracować. Dzięki ich interpretacji moje głupoty bywały zabawne. Podejrzewam, że w wykonaniu np. braci Mroczków czy Kasi Cichopek nie byłyby takie.
Skoro pisanie pani nie bawi, to dlaczego pani to robi?
Dla pieniędzy. Mówiłam, że to praca. Nie społeczna, ale zarobkowa. A robię to, co robię, przez przypadek. Szczęśliwy, bo nic innego nie umiem. Nawet gotować. Magdą Gessler na pewno nie mogłabym zostać. Zostałam więc Marią Czubaszek.
Przez przypadek?
W zasadzie tak. Najpierw przypadkowo wyszłam za Czubaszka (i choć po jakimś czasie szczęśliwie się rozwiodłam, nazwisko mi zostało), potem, choć studiowałam dziennikarstwo i zamierzałam zostać poważną dziennikarką, trafiłam do radia (dla tej pracy przerwałam zresztą studia) i przez przypadek poznałam Jerzego Dobrowolskiego.