„Blue Lady”, pieszczotliwie zwana przez kursantów krową, do portu wchodzi dobre 20 minut. A ponieważ jest w skali 1:24, w realu trwałoby to jakieś dwie godziny. I czasami tyle właśnie trwa. „Blue Lady” uczy cierpliwości. A tych, którym jej zabraknie, uczy jeszcze pokory. W rzeczywistości statek ma ponad 300 m i – jak zgodnie twierdzą osoby, które na podobnych pływały – manewrowość trochę lepszą niż góra lodowa. Dopóki płynie po oceanie, problemu nie stanowi nawet jego 10-kilometrowy tor zatrzymania. Ale w czasie wchodzenia do portu zaczynają się schody. Bo to trochę tak, jakby kazali ci wpłynąć do portu wieżowcem Empire State Building i jeszcze zgrabnie zaparkować na wstecznym.
Tego właśnie uczą na małym jeziorze pod Iławą. I sądząc po zainteresowaniu kapitanów z całego świata, jest się czego uczyć.
Zapomniana manewrowość
– Można przyjąć roboczą hipotezę, że nasz sukces zawdzięczamy chciwości – mówi Jacek Nowicki, dyrektor Fundacji Bezpieczeństwa Żeglugi i Ochrony Środowiska. Ale nie chodzi o chciwość osobistą, ale tę uniwersalną, międzynarodową, która na początku lat 70. XX w. rozpętała oceaniczny wyścig zbrojeń. – Budowano statki coraz większe i stawiano im coraz trudniejsze zadania. Zapomniano tylko o takim drobiazgu, jakim jest manewrowość – tłumaczy Nowicki. Szukając analogii, wskazuje na próbę sprzedawania superszybkiego samochodu bez wspomagania sprzęgła, hamulców, kierownicy i ABS. Do tych superwielkich i supertrudnych statków wstawiano średnio przygotowanych kapitanów, bo technika zmieniała się dużo szybciej niż ludzka mentalność.