Jeszcze mam pracę, ale jak wrócę z urlopu macierzyńskiego, wiem, że czeka na mnie wypowiedzenie – tak najczęściej rozpoczynają rozmowę z Justyną Kaźmierczak, która prowadzi firmę doradczą, pomagającą przedsiębiorcom w pozyskiwaniu funduszy na start w biznesie. Szukają nisz; wąskich specjalizacji, będących wypadkową pasji i wykształcenia.
– Produkcja ekologicznych zabawek, zoofizjoterapia, autorska pracownia biżuterii, fotografia żywności, catering artystyczny – wylicza. – To kobiety, które czują, że nie ma szans na to, by na etacie wykorzystały w pełni swój potencjał. Coraz więcej specjalistek ze szczebla menedżerskiego ma dość korporacji i same rezygnują, zaliczając po drodze krótszą lub dłuższą psychoterapię. Duża grupa zmuszana jest do przejścia na samozatrudnienie.
Obecnie 35 proc. nowo zakładanych przedsięwzięć prowadzą kobiety. Oczywiście, część – jak wspomnieliśmy – jest przymuszona do samozatrudnienia; zdarzają się także, opisywane przez POLITYKĘ (29/10), przypadki zakładania fikcyjnych firm przez kobiety w ciąży tylko po to, by uzyskać zasiłek z ZUS.
Nie zmienia to faktu, że Polki mają przedsiębiorczość w genach. Wojny i powstania sprawiały, że często musiały radzić sobie same. Po 1989 r. w sposób naturalny nastąpił wysyp kobiecych firm. Jeśli chodzi o statystyki, od lat jesteśmy w europejskiej czołówce.
Paulina Wierzbicka-Ruszała pracowała w korporacji zajmującej się reklamą zewnętrzną jako analityk finansowy. I nawet nie wspomina tego źle, ale z czasem coraz więcej rzeczy zaczęło doskwierać: praca niemal wyłącznie przed komputerem, a więc brak kontaktu z ludźmi; procedury, które wymagają odbębnienia stałej liczby godzin w biurze; szklany sufit, bo mimo że była sumienna i efektywna, dawano jej do zrozumienia, że jako osoba, która czasem musi wziąć zwolnienie „na dziecko”, jest pracownikiem niepełnowartościowym.