Żeby w kopalni zobaczyć złoto i srebro, trzeba mieć bardzo dużą wyobraźnię i głębokie pokłady wiary. Przydadzą się zwłaszcza wtedy, gdy geolog będzie pokazywał czarną wstążkę skały i zapewniał, że właśnie patrzymy na miedź, srebro i złoto. Tyle że głęboko wprasowane w strukturę.
Później można jeszcze pójść do Zakładu Wzbogacania Rud i tu też można się rozczarować. Niemal na końcu bardzo długiego ciągu maszyn zobaczymy przelewającą się gęstą, ciemną pianę z metalicznym połyskiem. W hucie też trudno o zachwyt, bo to coś, co ma być metalem szlachetnym, wygląda tak, jak się nazywa: szlam anodowy. A później ponownie trafia to do pieca hutniczego, przechodzi proces rafinacji elektrolitycznej i dopiero wówczas następuje cudowna przemiana w lśniące metale, dla których ludzie od tysięcy lat tracą głowę, majątki, a czasem i życie.
– Osobiście tego nie rozumiem. Ale może ja już za dużo ton tego odlałem – zastanawia się jeden z pracowników wydziału metali szlachetnych w KGHM.
Kopalnia
Zakładowa legenda głosi, że zadanie znalezienia złóż miedzi geolodzy dostali na kolejnym plenum PZPR. I je wykonali. Co minister przemysłu ciężkiego, z charakterystyczną dla resortu gracją, przekuł na utworzenie LGOM (Legnicko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego). 1 stycznia 1960 r. Polska wiedziała już, że ma potencjał miedziowy. Ale nie przewidywała, że przełoży się to również na potencjał w srebrze.
1 lipca 1971 r. przedstawiciele zakładu zameldowali I sekretarzowi PZPR Edwardowi Gierkowi o wykonaniu rocznego zobowiązania produkcyjnego. Kombinat wyprodukował 750 ton czystej miedzi w koncentracie.