Przez lata karp był żelaznym punktem wigilijnej wieczerzy. Ale przestał. Branża zmaga się z nowymi trendami, trudno jej zapomnieć dawno minione czasy, kiedy po karpia stało się w kolejkach. Z perspektywy hodowców Polak okazał się klientem niewdzięcznym. Szybko zapomniał, że dzięki karpiowi uzupełniał braki gospodarki planowej. Zaczęło się wybrzydzanie, eksperymentowanie z innymi gatunkami i sprzedaż poleciała o 25 proc. A konkurencja wytoczyła regularną wojnę. Właśnie rozpoczyna się billboardowa kampania pod hasłem „Mamo, zmień karpia na łososia”. Zdaniem hodowców, w tej wojnie karp na szczęście nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Last Christmas
W Przerębie listopad zawsze był miesiącem wyjątkowym. Karpiowe żniwa wchodziły w decydującą fazę i ludzie odkuwali się za cały rok. Były nagrody, trzynaste pensje, a i na boku można było coś sprzedać. O małej wsi pod Piotrkowem Trybunalskim nagle przypominali sobie miastowi. Przed bramą gospodarstwa ustawiały się kolejki po rybę. Każdy się podlizywał, bo karp miał dobrą relację podaży z popytem.
Paweł Woźniak wychował się kilka wiosek dalej. Stawy mu zawsze się podobały, więc poszedł na ichtiologię. Przynętą do powrotu w rodzinne strony było mieszkanie, praca i stypendium fundowane przez PGR. W Przerębie zastała go zmiana systemu. Namawiał ludzi na spółkę pracowniczą, ale pegeerowi bali się wziąć sprawy we własne ręce. Tak się porobiło, że sam został dzierżawcą. I poczuł, jak to smakuje.
Gospodarstwo miało lepsze i gorsze momenty. Tyle że te lepsze z czasem się wyczerpały. Woźniak musiał zwalniać pracowników. To, co kiedyś obrabiał w pięciu ludzi, zaczął robić w większości sam.