Głośno zainaugurowane rok później w Pradze, zostało zaakceptowane przez Brukselę i stało się unijnym programem, integralną częścią Europejskiej Polityki Sąsiedztwa.
Szwecja miała już ugruntowaną pozycję w Unii, Warszawa kipiała entuzjazmem, chciała się dzielić doświadczeniami z własnego procesu transformacji. Partnerstwo Wschodnie stało się okrętem flagowym polskiej polityki. Hasła były szczytne: współpraca, demokracja, rozwój społeczeństwa obywatelskiego, wolny rynek i liberalna gospodarka. Czyli wartości dla Brukseli najważniejsze. Istniało także przekonanie, że zbliżenie z Unią państw zainfekowanych Partnerstwem osłabi imperialne zakusy Rosji. Wymusi największą geopolityczną zmianę od czasów rozpadu Związku Radzieckiego.
Z biegiem czasu lista chętnych do Partnerstwa topniała. Azerbejdżan i Armenia od początku demokrację pojmowały po swojemu, można rzec – po azjatycku. Niedawno prezydent Armenii Serż Sarkisjan ogłosił, że wybrał integrację z Rosją, Białorusią i Kazachstanem. Potem była Białoruś, która o demokracji w rozumieniu brukselskim nie zamierzała słuchać. Nie skusiły Mińska ani pieniądze, ani perspektywy, jakie roztaczał minister Radosław Sikorski. Z kolei na Gruzję patrzono trochę przez palce, zapewne w związku z konfliktem z Rosją. Należało ją wspierać, inaczej nie przetrwałaby. 29 listopada Gruzja parafowała w Wilnie umowę stowarzyszeniową. Ale od parafowania do podpisania droga wciąż daleka. Zwłaszcza że gruzińska demokracja nie jest najwyższej próby.
Prawdziwą klęską Partnerstwa okazała się jednak Ukraina. Mimo że parafowała umowę stowarzyszeniową, na parę dni przed finałem zawiesiła starania o jej podpisanie.