Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Habemus consulis!

Unijne władze wybrane

Jak na Unię po przejściach, z wyborem „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” poszło szybciej i sprawniej niż krakali europesymiści

Herman van Rompuy i Catherine Ashton do czwartku wieczorem byli znani tylko ekspertom i fanom polityki europejskiej, no i koleżankom i kolegom z korytarzy brukselskiej euro-kracji. Nie szkodzi. Od dziś zaczną być znani z każdym dniem coraz bardziej i oby od jak najlepszej strony.

Po przewlekłej chorobie traktatowej i w globalnej recesji Unia zdołała stanąć na wysokości zadania. Gdyby dzisiejszy szczyt przeciągał się długimi godzinami, a co dopiero dniami, jak prorokowali niektórzy politycy i komentatorzy, wróciłoby wrażenie, że w Radzie Europejskiej panuje chaos, a konflikty interesów między płotkami, średniakami i grubymi rybami są tak wielkie, że impas trwa, choć ostateczne przyjęcie traktatu lizbońskiego miało go przełamać, stając się potężnym zastrzykiem nowej energii.

I proszę – show nie został ukradziony. Ku zaskoczeniu mediów i eurosceptyków wszelkiej maści, Rada dała radę prawie ekspresowo. Nie dość, że kluczowe posady są obsadzone, to jeszcze jednomyślnie. Oznacza to, że unijna zasada ucierania się konsensu i kompromisu w nieformalnych, ale intensywnych konsultacjach nie jest martwa. A to na niej opiera się polityka i pragmatyka Unii. Ten, kto się nie zorientował albo w to nie wierzy, ten z Unii niewiele zrozumie.

Van Rompuy i baronowa (a socjalistka, tylko w Anglii serwują w polityce takie smakołyki) Ashton są widzialnym dowodem tego sposobu załatwiania trudnych spraw unijnych. Niby wszyscy żyjemy w epoce demokracji telewizyjnej, która oczekuje od liderów politycznych „medialności”, a dopiero potem kwalifikacji i kompetencji przywódczych, a tymczasem szczyt pokazał, że na pierwszym miejscu jego uczestnicy postawili to, co jest celem traktatu lizbońskiego – poprawę sterowności Unii Europejskiej rozrośniętej do 27 państw.

Reklama