Liang Wengen zatrudnia 60 tys. osób, do biura dojeżdża wartym milion dolarów Maybachem. Zapisał się do partii w 2004 r. Tej jesieni, po ośmiu latach oczekiwania, właściciel prężnej firmy produkującej dźwigi, koparki i walce, a zarazem najbogatszy obywatel ChRL (wyceniany na 9,3 mld dol.), wejdzie do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin, najwyższego kręgu władzy w państwie. Lianga może dyskwalifikować majątek, ale nobilituje wzorcowy życiorys współczesnego chińskiego self-made mana: dzieciństwo w biednej górskiej wsi, później etat w administracji, następnie wir rodzącego się w końcu lat 80. kapitalizmu i fortuna zbita na boomie budowlanym.
Jeszcze niedawno majętni Chińczycy z rezerwą odnosili się do rankingów reklamujących ich bogactwo. Wysokie miejsce na liście zapowiadało kłopoty, naprowadzało na celownik partii, która blisko sto lat temu narodziła się także po to, by zwalczać prywaciarzy i kapitalistów. Teraz komunistą może zostać każdy, partia zaprasza. Zwłaszcza szkolnych prymusów, zdolnych inżynierów, no i ludzi z pieniędzmi, którzy są najbardziej pożądaną grupą kandydatów. – Towarzysze zdają sobie sprawę, że jeśli chcą utrzymać władzę, muszą otworzyć klub dla wszystkich, od drobnego rolnika z zapadłej wsi po takich jak Liang – mówi Mark O’Neill, brytyjski politolog mieszkający w Hongkongu.
Liang nie jest sam – spośród tysiąca najbogatszych Chińczyków już 90 proc. zapisało się do partii. I pomyśleć, że jeszcze pięć lat temu 170 kombatantów walk pod czerwonym sztandarem z sierpem i młotem pisało do przewodniczącego Hu Jintao oskarżycielski list o zdradzie ideałów rewolucyjnych i dorabianiu się na krzywdzie mas. Chińczycy żartują, że z partią jest jak ze sklepem mięsnym, który na szyldzie reklamuje jagnięcinę, a w rzeczywistości handluje psim mięsem.